Ofiara

Nigdzie się nie pisze tak dobrze jak do szuflady.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-06-03 16:45:40

Ncastl
Administrator
Dołączył: 2017-04-25
Liczba postów: 22
Windows 7Chrome 58.0.3029.110

Rozdział 5 - Celui qui vit selon les conseils du médecin, vit (...)

Posiadamy wiele masek,
ale musimy uważać,
żeby się w nich nie zgubić tracąc siebie.
Maska przyrasta nam do twarzy.
Stajemy się fałszywi,
a oni są najgorsi.
A prawdziwi nie istnieją…


Rozdział piąty - Celui qui vit selon les conseils du médecin, vit misérablement.


        - Sprawa tego miasta jest priorytetowa…
        Jak ja nienawidzę tych spotkań Arystokracji. Siedzieć przy tym okrągłym stole pośród tych błaznów. Nie powiem, całkiem tu ładnie. Kryształowe żyrandole zaiście zajebiście błyszczą. Meble wykonane z najwyższej jakości drewna. Dywany na ścianach jakby na podłodze było ich za mało. Ale wyglądają dość przyzwoicie po zastanowieniu. Ale ta ciemna masa…
        Po co tu w ogóle przyszedłem? Słuchanie tych idiotów powinno być torturami dla największych przestępców jak gwałciciele, seryjni zabójcy albo pedofile. Albo samo ich gadanie powinno być karane. Toż to zbrodnia jest tak traktować innych ludzi. Czy oni się w ogóle słyszą?
        Lord Henri sięgnął po kolejne udko kurczaka. Wtedy jego myśli ruszyły dalej.
        A no tak, po to tutaj przyszedłem. Udko było soczyste, genialnie doprawione. Jego smak przypominał mu dzieciństwo, gdy to jako mały lord chodził po ulicy jedząc orzeszki obrzucając ludność skorupkami. Nie pamiętał od kogo pożyczył wtedy te orzeszki, więc postanowił oddać ich część każdemu. Tak, jestem hojnym człowiekiem. Powinienem zostać barmanem w dobrym pubie, albo chociaż królem.
        - Jeśli uda nam się to odkręcić, to może jeszcze pozostaniemy przy życiu… - powiedział garbus z fikuśnym wąsem. Przypominał Henri’emu jego zamarłego ojca. Ten to miał fikuśnego wąsa…
        Kurczę też chce mieć wąsa. To byłoby coś. Myśląc wziął jeden ze srebrnych sztućców i schował go do kieszeni płaszcza. Może się przydać. Wziął kolejne dwa. Przezorny zawsze ubezpieczony.
        Drugi gość o krzywym rozmieszczeniu oczu, a przynajmniej tak wydawało się Henri'emu, który wypił kilka butelek wina za dużo, spojrzał krzywo na Henri'ego. Ten przestraszył się, że zauważył jak pożyczył kolejną butelkę trunku. W odpowiedzi na spojrzenie rzucił go pozostałą kością z udka.
        Bingo!
        Trafił go prosto w środek czoła. Krzywooki został wytrącony z taktu. Tego się nie spodziewał.
        - Co ty robisz, do cholery? - Powiedział krzywooki. - Psy cię wychowywały?
        Ocho! Rasista, cham, prostak, brzydal i co jeszcze? Istna kulminacja!
        - Spokojnie Krzysiek. Marek? Gorz? Bogdanowicz? - Jak on miał na imię? Mam! - Vigo, nie denerwuj się, bo przytyjesz. Czytałem o tym rano w horoskopie. Wiesz, że spotkam kogoś wyjątkowego i jedynego w swoim genialnym rodzaju? I to już dziś. Fascynujące, prawda?
        Henri sięgnął po kość, którą przed chwilą rzucił w niedorozwoja, a przynajmniej za takiego go uważał. Zdmuchnął odrobinę brudu i zaczął ją obgryzać dalej jakby nigdy nic. Nic się nie może zmarnować. Tak mawiał mój syn. Kiedyś go będę miał. Będzie fajnie.
        Arystokraci nie mogli uwierzyć w zachowanie Lorda Henri'ego. Postanowili go zignorować.
        Ha! Idioci. Nie zauważyli nawet jak dolałem jednemu z nich sosu pieczeniowego do kawy. Który to był?
        - Panowie! - Odezwał się koleś z piersiami, których pozazdrościłaby nie jedna, bo aż dwie kobiety. - Przejdźmy do ważniejszych rzeczy. Na świecie grasuje przestępca. To raczej pewne, że każdy z nas to słyszał. Zamiast rozmawiać o Oldtown powinniśmy wpierw zwrócić uwagę na bezpieczeństwo Ksam.
        - Spokojnie, Ksam da sobie radę. Może jesteśmy mniej znaczącym miejscem w Tresal, ale które miasto w naszej krainie miałoby nie być przygotowane na jakiegoś opryszka? Przestępcy to raczej ostatnia rzecz jakiej możemy się obawiać. - Mówił dalej i dalej ten śmierdzący alkoholem. Może też pożyczył trochę wina od towarzystwa? - Poziom przestępczości w Tresal jest najmniejszy porównując go z innymi krainami Wersu. No może poza wiadomo czym, ale to jest przecież oczywiste.
        - W takim razie masz jakieś spóźnione informacje. - Wymamrotał ten z garbem. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy o czym teraz mówimy.
        Henri wyciągnął kwiatek z wazonu i wsadził za ucho. Tak jest idealnie, podkreśli mój nadnaturalnie piękny wygląd i inteligencję.
        - Że co?
        - Masakra w Oldtown, - mówił dalej alkoholik. - Cholera z Ksam! Jak nie postawimy Oldtown na nogi to dostaniemy karę śmierci i tyle będzie z tego dobrego!
        - Oldtown? Jakiś niedorozwój intelektualny musiał wymyślać te nazwy miast. - Rzekł Henri. - Nazwa miasta powinna oddawać fajność tego miejsca i nazwę najlepszego pubu, gdzie piwo chrzczone byłoby legendą sięgającą czasów szkła, czy czegoś tam… węgla!
        - Eeee?
        - Kto zaprosił tu tego idiotę? Zresztą nieważne - paplał znów alkoholik, jego oddech mówił o błaganiu wątroby o wolność. Jeśli jeszcze żyła… - Oldtown, miasteczko tudzież osada sekty licząca w pobliżu tysiąca mieszkańców zaprzestała istnienia na mapach Wersu. W całej kotlinie od dawna nie było takich tragedii. Takie rzeczy działy się ostatnio na wojnie. Aż dziwne, że Anihilatorzy do tego dopuścili. Tyle lat w praktycznym spokoju. Ta banda łowców potrafi przecież dopilnować swego. Nie wiadomo jak, ale dzięki nim panował spokój przez tyle lat. Zbuntowani nawet wiele nie mogli zrobić.
        Henri otworzył kolejną butelkę wina, wziął łyk prosto z szyjki butelki. Natychmiast wypluł płyn na stół.
        - Kto nalał tu soku wiśniowego!? Jakże tak można czynić? Biedny człowiek chce się napić, a tu taki zamach na życie. Mogłem się zachłysnąć albo, co gorsza, wytrzeźwieć ze strachu. Wiecie jakie mam słabe i delikatne serduszko? Mogłem zejść na zawał! - Po zastanowieniu dodał. - A nie, to jednak wino. Przepraszam za pomyłkę!
        - Zamknij mordę! – Wykrzyknęli razem Arystokraci.
        Ich zgranie onieśmieliło Henri'ego. To było piękne. Łza spłynęła po policzku i pogratulował każdemu mężczyźnie z osobna wręczył pozostałe skorupki z wczoraj. Może to nie było w dzieciństwie? Kilka z nich wpadło osobnikom to do kawy, to do potraw.
        - Kim ty w ogóle jesteś? Nie możesz być Henri'm.
        Aaaargh. Zaczyna się. "Nie znam cię!", "Wynoś się z mojego domu!", "Oddaj mi portfel!", "Nie jesteś moją żoną, czy tam narzeczoną!" Jakże nie lubię ich oskarżeń…
        - Właściwie pierwszy raz go widzę. Naprawdę go zaprosiliśmy?
        - Wszystkie miejsca przy stole są zajęte, a na spotkaniach nigdy nikogo nie brakuje - odezwał się ten, który mógłby karmić piersią.
        Pewnie za chwilę znajdą tamtego w klozecie. Jak ja nie lubię, jak krzyczą…
        - W takim razie wyjdę. Jestem oburzony waszym kardynalnym zachowaniem. Niedopuszczalnym jest traktować w ten sposób nieprzewidzianych gości. Wstyd mi za was! Za moich czasów, przy stole stawiało się miejsce dla niezapowiedzianego gościa.
        Wziął łyk swojej kawy i natychmiast wypluł na grubasa przed sobą.
        Więc tu był ten sos…
        Doszedł do drzwi, wziął płaszcz z wieszaka. Stanął przed wyjściem plecami do wszystkich.
        - Wiedzcie, że w aktualnym stanie wszyscy zginiecie. Nie macie najmniejszych szans stawić czoła Krwiożerczemu z Oldtown.
        Wyszedł z sali obrad Arystokracji. Pozostawiając zaskoczonych i zastraszonych ludzi w budynku.
        Ciekawe kogo był ten płaszcz?
        Pogrzebał w kieszeniach nowego nabytku. Znalazł to czego potrzebował. Dobry trunek. Czyli alkoholik.
        Wziął porządny łyk z flaszeczki i radośnie pomaszerował przed siebie dumny z tego jak prosto jeszcze chodzi. Wszedł do jednej z uliczek, wychodząc był już przebrany. Z Lorda Henri'ego, ubranego w szarawy surdut z popielatą peleryną i beretem z piórem ewoluował w zwykłego Paul'a, mieszczanina w prostym swetrze i zarostem na twarzy.
        Tak potrzebowałem tego fikuśnego wąsa. A czym jest wąs bez swego najlepszego kompana - brody. To jak pić whisky bez lodu. Czyli po prostu być idiotą.
        Arystokraci to dziwne osobistości. Ślepe i głupie. Starają się odróżnić od reszty społeczeństwa na każdy możliwy sposób. Inny krok, ubiór zdolny wykarmić dziesięć rodzin wielodzietnych i dwa psy. Nawet sracz nazywali jakoś dziwnie… Czy to było dla nich wygodne? Oczywiście, że nie i tak zarazem. Nie, gdyż no proszę was, uczyć się chodzić poprawnie? To jest chore. Tak, bo od razu mogli wywnioskować gdzie postawić nowo poznaną osobę. Do siebie czy do robaków. Niby chcieli coś zorganizować, coś w rodzaju pomocy dla biednych jak to wspomniano na ostatniej naradzie. Ale szczerze? Od dawna puszczają takie proste obietnice. Zbyt długo ich obserwowałem, aby tego nie wiedzieć. Takie propozycje były jak przywitanie się ze starym znajomym. Mówisz cześć, ale masz głęboko gdzieś, co u niego, ale prowadzisz z nim bezsensowną rozmowę jak to Jimmy radzi sobie w życiu. A ty masz ochotę pieprznąć mu w ten głupi ryj i kupić w końcu te ziemniaki na obiad, po które wyszedłeś. Ale nie. Siedzisz i gadasz z nim dwadzieścia minut głodny i zdenerwowany ukrywając to przed nim. Bo jak to można tak urazić starego kolegę? Przecież jak mieliście osiem lat zrobiliście napad na bank, zabijając przy tym jakieś trzydziestu typa.
        No dobra. Może coś pomyliłem…
        Pięćdziesięciu typa. Ta, dobre czasy. Ale te nie wracają. Zresztą nie ma czego wspominać. Jakby to mogło kiedykolwiek pomóc. Ale to tylko problem.
        Henr- Paul stanął przy straganie, podwędził pierożka i ruszył dalej maszerując przez Ksam. Brukowane ulice, po których jeździły wozy z klientami, domy z kamienia, cementu i tym podobnych. Podobno niedługo zamiast palonych lamp miały przyjść jakieś, co nie potrzebowały materiału do spalania. To są miasta Wersu. Wciąż podążające za biegiem czasu, ale nie do końca…
        - Po ile ten zegarek? - Spytał Paul.
        - Pięćset osiemdziesiąt gnirów - odparł sprzedawca przy straganie spoglądając na nowego klienta.
        Pięćset osiemdziesiąt gnirów. Jeden gnir - sto sacry. Jeden sacr - też sto ningów. A każda moneta bez wartości. Tylko wartość zawarta w umowie. Kto by normalnie chciał sprzedać konia za jakieś dwa tysiące metalowych kółeczek. Normalnie takie coś byłoby kradzieżą, ale przy tej powszechnej umowie i zgodzie transakcja była legalna, i równa. Masz niewolnika? Nie ma problemu. Nie jest niewolnikiem, jeśli mu płacisz, a on się zgadza na takie coś. Podatki to tylko wyjątek, jakieś czary mary. Złodzieje! Ja się na nic nie zgadzałem. A jak chcesz kupić zegarek…
        - A za to? - Paul wyciągnął pióro, które nosił wcześniej. Odłożył je na ladę.
        - Pan sobie żartuje? - Zachichotał sprzedawca. Najwyraźniej rozbawiła go ta sytuacja. Nie rozumiem.
        - A gdzieżbym żartował w trakcie tak ważnej dla całego świata transakcji.
        Kupiec krzywo zerknął na Paul'a.
        - Tej! Toż to wyjątkowo duże pióro jest. Widzi Pan te kolory? Arcydzieło. Sztuka. Głębokie. Romantyczne. Nie wspominając o wartości sentymentalnej. Kochałem to pióro.
        - To pióro kurczaka, do diabła!
        - A to jakiś problem? Kurczak dobre zwierzę. Jadł pan kiedyś?
        - No tak…
        - To w czym problem!?
        Oboje piorunowali się wzrokiem. Nie waż się mrugnąć. Nie zawiedźcie mnie moje oczęta. Iiiii~ Tak! Mrugnął pierwszy.
        - Wygrałem - Paul wziął zegarek do ręki.
        - Proszę oddać ten zegarek, bo zawiadomię odpowiednie służby i skoczy się pańska zabawa.
        Ooo. Umie się targować. Nie doceniłem go. Nie chciałem tego robić, ale nie pozostało mi nic innego.
        - Tam! Czyż to nie jest hipogryf?!
        - Hipogryfy nie istnieją. Za kogo mnie Pan uważa? - Chyba miał jakieś problemy z mową. Strasznie pluł. Niewychowane takie.
        Cóż zaskoczył mnie i nie dał się nabrać. Choć co do jego argumentu nie byłbym pewny. W każdym razie czas na mój krok ostateczny.
        Wyciągnął z kieszeni nóż, który "pożyczył" od Arystokratów, przejechał nim po nadgarstku z zamiarem przecięcia sobie żył, lecz mu się to nie udało. Uśmiechnął się zupełnie, jakby sprawiło mu to przyjemność jak spotkanie ze swoją ukochaną i rzucił nóż na ladę.
        - A co dostanę za moją…
        - Czy to jest czyste srebro? Te wzory, to specjalne zamówienie. Nie każdy może sobie na to pozwolić.
        - No raczej. - Odpowiedział w trakcie gadania sprzedawcy, odpowiadając mu na jego pytanie. Uśmieszek upiększył mu twarz.
        Kupiec wręcz podskoczył z podniecenia, wziął sztuciec i wydał dwieście gnirów. Założył zegarek Paul'owi.
        - No i tak się można porozumieć. - Uścisnął rękę klientowi na pożegnanie.
        - Ale…
        - Do widzenia.
        Ale moja błękitna krew. Zignorował ją jak żebraka na ulicy. Nie mówiąc o piórze i w ogóle. Paul schował swoją działkę do nowego portfela. Hmmm, całkiem pokaźna zawartość, pomyślał. Schował go z powrotem. Z kolejnej kieszeni wyciągnął cygaro, zapalił je i zaciągał się nim co jakiś czas w trakcie spaceru po mieście.
        Horoskop, ciekawe czy miał rację. Jeśli dobrze pamiętam powinna się zbliżać pora i miejsce spotkania. Jeszcze nigdy się nie mylił. Nie do wiary, jak on to robi. Zawsze mnie to zastanawiało…
        Z resztą nieważne, powinienem się skupić na robocie. Mało się dzisiaj dowiedziałem. Właściwie nic. Wiem więcej niż inni w tym mieście. Miałem nadzieję, że będąc bliżej miejsca zdarzenia spotkam więcej plotek na jego temat, a w nich kilka ziaren prawdy. Nie chodzi o same morderstwo. Chodzi o wszystko inne. Jeśli kogoś podejrzewają znaczy, że osoba ta ma ciekawą przeszłość, którą warto zbadać. Narzędzie zbrodni może doprowadzić do jeszcze bardziej ciekawego handlarza bronią. Tylko trzeba wiedzieć jak szukać i gdzie szukać. Na szczęście nie każdy wie jak to robić. Dlatego jestem ja. I ja wiem jak na tej wiedzy zarobić. Najlepiej zarabia się na innych. Ważny jest tylko sposób i jego właściwe wykonanie. Zagranie drugim jak trzeba i żeby o tym nie wiedział. Czasem należy zatrzymać inne osoby przed rozprowadzaniem informacji. To ty masz wiedzieć i tylko ty. Dzięki temu można rozpocząć manipulację. Ale to jest teoria. Praktyka to jest to. Zabawne są sposoby działania. Głupi handel, a teraz mam zegarek. Dobrze, że nie wiedział jego prawdziwej wartości. Zresztą ja nie znałem też prawdziwej wartości noża. Myślałem, że to podróbki, a jednak nie. Paul wyciągnął nóż z kieszeni. A może jednak.
        Iluzja to coś pięknego. Ale zwykłe oszustwo jest jeszcze lepsze. Nie ma to jak kogoś wystrychnąć na dudka. A ten nawet nie zauważy niczego podejrzanego.
        Tak…
        Zostałem okradziony z moich sztućców, a dostałem ten nożyk. Ciekawe jak się z tym teraz czuje. Zardzewiały złodziej. Kiedyś go dopadnę. Przynajmniej został mi zegarek. Spojrzał na godzinę. Jeszcze trochę czasu. Przepływa nam między palcami. Nieustannie, nieustępliwie, bezpowrotnie. Tyle czasu tam zmarnowałem. Gdybym tylko znał prawdę!
        Nie no, nie chce mi się już chodzić. Na szczęście życie nauczyło mnie sporo trików, jak ten żeby napoje gazowane się nie pieniły. Kto by pomyślał, że alkohol potrafi w tym tak pomóc?
        Stanął przy drodze, a czekając tak na dorożkę spod pasa wydobył jeden ze swoich portfelów i rzucił na chodnik. Zerkał na niego co jakiś czas. W uliczce zauważył jak jakiś obdartus kradnie kobiecie torebkę. Nie interweniował. Sądził, że zasłużył sobie na nią żyjąc w ten sposób.
        Bieda sięga coraz dalej. Niby starcza nam żarcia, ba moglibyśmy pewnie wykarmić dwa razy więcej ludzi żyjących w Wersu. Mimo to, nikt nie ma zamiaru tego robić. Czyste chamstwo człowieka. Z drugiej strony dostarczając tyle jedzenia ludzie nie umieraliby z głodu, a w kotlinie nastąpiłoby przeludnienie. I co wtedy? Brak żywności, cennych konserwatystów, walka o życie, pobicia, napady i kanibalizm. Przetrwają najsilniejsi. Czyli wojna. Znowu. Miał rację, powinienem się go słuchać od początku.
        Dorożka zatrzymuje się koło Paul'a. Dorożkarz wysiada wchodzi na chodnik z zamiarem otwarcia drzwi pasażera. Niespodziewanie zmienia zdanie, gdy dostrzega portfel na chodniku. Kuca i sięga po przedmiot.
        - Hej!
        - Słucham jaśnie pana.
        - To należy do kogoś innego.
        - Ależ nie, przed chwileczką mi wypadł.
        Jak każdemu z przechodniów, który dostał ode mnie kopniaka. Aaach, uwielbiam to.
        - W takim razie ile i co jest w środku?
        Te zakłopotanie w oczach. Jakże piękne. Dałbym wiele za taki obrazek. Trzymałbym go pod łóżkiem razem z-
        - Nie interesuj się pan. Mam prawo nie pamiętać, co jest w środku. Człowiek ma prawo zapominać, prawda?
        - Prawda.
        Dorożkarz schował portfel.
        - Prawda, ale pod jednym warunkiem.
        Znów to spojrzenie. Jak ja je kocham. Normalnie mam ochotę go przytulić. Co drugi, to głupszy. Niewiarygodne jakie to chciwe zwierzaczki. Zupełnie jakbym karmił psy. Jak dam jednemu to nie zje. Jak dam dwóm na raz, prawie się zagryzą, aby ten drugi nie dostał. Ludzie tak samo. Nie wszyscy mają oczywiście w sobie tyle dobroci, ale często zostawią zgubę lub też zaniosą ją do straży czy coś. Zależy to też od wartości, czy oddadzą, czy nie, bo od pewnego momentu zaczyna ich pobolewać serduszko. Ale o tym może kiedy indziej. W każdym razie jestem pewny, że co niektórzy kopnięci przez moi* dodaliby znalezisko do swojej "kolekcji" przedmiotów, abym ja tego nie dostał. Gdy kiedyś byłem w domu publicznym-
        - Proszę pana?
        A no tak warunek. Zapomniało mi się. No dobra. No to wtedy w tym burdelu-
        - Czuję się pan dobrze?
        No patrz go.
        - Warunek brzmi, że ja udam, że niczego nie widziałem, a ty zawieziesz mnie ten jeden raz dokądkolwiek w tym mieście, gdzie będę chciał dojechać.
        Dorożkarz westchnął i zaprosił Paul'a do środka.
        - Tak w ogóle to mów mi Dave. - Powiedział Paul?
        - Nyterk.
        Nyterk… Nyterk… Ciekawe imię. Z jakiegoś powodu strasznie do niego pasuje. Określa jego charakter, sposób bycia. Rodzice to jednak go nie kochali…
        - To dokąd się pan wybiera?
        - Co cię to obchodzi cudzy interes? Nie wychowali cię, że się nie pyta pierwszego lepszego człowieka co robi?
        - Al-
        - Proszę jechać. I mów mi Karter.
Nie rozumiem, jak mówię dokądkolwiek, to znaczy dokądkolwiek. A że mi się nie chce, to inna sprawa. Powinien to zauważyć. Kiedyś to byli dorożkarze. Na tego to złożę skargę. Paul… Karter… Dave… Mężczyzna spojrzał na naszywkę na ubraniu kierowcy i zapamiętał nazwę. Ja im dam ze mną zadzierać.
        - Pochodzi pan z Tresal? - Spytał Dave?
        - Oczywiście. Moja rodzina mieszka tu od zarania dziejów. Jesteśmy ogromnie przywiązani do tej ziemi. Mój świętej pamięci dziadek-
        - A nie powiedziałbym - przerwał mu.
        - Także kontynuując - odchrząknął. - Dziadek-
        - A dziadek zdrów?
        - Że co?
        - No jak tam u dziadka.
        - Przecież mówiłem przecież, że mój kochany dziadek nie żyje. - Odpowiedział wyraźnie oddając niezadowolenie.
        - Niech się pan nie denerwuje.
        Następuje cisza. Dave wpatruje się w ulice miast. Żadnych znaków. Sam będę sobie musiał poradzić. Nie wiem czy dam sobie radę. Czuję, że z dnia na dzień jest coraz gorzej. Chciałbym mieć możliwość, aby przestać to widzieć.
        Nie. Nie mogę tak myśleć, jeszcze nie jest za późno, może miała rację…
        Nadal czuję i widzę, że obaj jesteśmy stworzeni z zniszczonych kawałków. Reszta podobnie. To nas łączy.
        Czas nadchodzi.
        Nie chcę tego robić. Nie ufam jej dostatecznie, ale ona dokonała już swojego zadania. Reszta pozostała mnie. Jeszcze z nią o tym porozmawiam.
        Przynajmniej teraz posłucham się kogoś innego. Sam za mało zdziałałem, a działam za długo.
        - Dojeżdżamy - powiedział Dave, czy jak mi tam teraz.
        - Zrozumiałem - odrzekł.
        Slumsy. Ludzie udają, że ich nie widzą. Brudne, nieczyste, zarażone, chore części miasta. Tylko w jednym ich nie wiedziałem. W każdym razie są wszędzie. Stały organ. Ludzie ubrani w poszyte części ubrań znalezionych gdzieś po drodze. Ich domy - z jakichś kartonów i pudeł. Każda osoba tu mieszkająca brudna od kurzu i niesprawiedliwości świata. Na pierwszy rzut to oni wydają się być niechlujni, głupi. Ale najciemniej pod latarnią, jak to mówią. Zgodnie z ta zasadą są tu całkiem ciekawi ludzie. Tacy jak wszyscy. Tylko upadli. A po upadku nikt nie chciał im dać pomocnej dłoni. Umierają z głodu, zimna lub sami się zabijają, ale ludzie tego nie widzą. Ja także nie widziałem, oni też. Dlatego nie mogę nikogo winić. Ale na pewno? Jak powinienem się zachować? Czasem sam nie wiem. Tak naprawdę każdy, do którego mieliby się zbliżyć po pomoc, jest tak samo zniszczony.
        Myślenie o miłości, nienawiści i o tym, że wszyscy jesteśmy tacy sami. To boli. To mnie spala.
        - Proszę się zatrzymać.
        - Jasne, proszę pana.
        Dorożka się zatrzymała, a z niej wysiadł lekko siwy człowiek z długą brodą i w jakichś łachmanach oraz dziurawej czapce - Chris. W ręku trzymał papierową torbę.
        Chris wszedł do slumsów. Rozglądał się dookoła szukając dobrego miejsca do spania lub pogawędki z jakimś rówieśnikiem.  Po chwili znalazł swojego najlepszego przyjaciela.
        - Cześć Juan! Dawnośmy ni widywali.
        Chris położył się obok śpiącego Juan'a. Ten jednak nie był szczęśliwy z wizyty.
        - Kim jystyś i czygo chcesz?
        - Ni rozpoznajesz mnie, Juan? Patrzaj na swygo przyjaciela Chris'a i przywitoj się z nim jak należność.
        - Chris, czy tam kimkolwiek jystyś. Uno, jystem ślepy łodkąd Bozinka mnie zmajstrował. Dos kim ty, kuźwa, jystyś? Tres, czygo łode mnie chcysz?
        - Tres, czygo łode mnie chcysz? - Powtórzył za nim Chris.
        - Chory jystyś?
        - Chory jystyś? - Powtórzył i tym razem.
        - Zaraźliwe to?
        - A zaraźliwe.
        Juan ruszył się z miejsca i pobiegł zaskakująco dobrze omijając przeszkody po drodze. Nie dość, że Bozinka go zmajstrował, to jeszcze wyleczył. Kurczę, też chciałbym być niepokalanie poczętym. Ten to będzie miał zniżkę na niebo…
        Najwyraźniej przybyłem na czas. Chris spojrzał na zegarek. Tak, jest w porządku. Kurczę blade, ciągle mi się wydaje, że o czymś zapomniałem. Męczy mnie to jak zgrzyt żelaza po szkle. Co to mogło być?
        No tak zostawiłem tego kolesia w klozecie! Ale to wciąż nie to. Coś ważniejszego. Coś bez czego pewne jest zrobienie strasznej wpadki. Zupełnie jakbym mógł przez to zginąć. Cóż, jak widać ktoś tu dzisiaj zginie. 
        Chris pozbierał garść kamyków i odbijał je od ściany dla zabicia czasu.
        Spóźnia się. Czyżby pomyłka. Dla Horoskop'u to chyba byłby pierwszy raz. Może nareszcie wygram zakład. Chociaż znając moje szczęście, to już tu idzie.
        Bingo!
        Zupełnie trafiłem w dziesiątkę jak dzieciak piłką w szybę sąsiada. Wścibski bachor nie oddał mi jeszcze pieniędzy. Tak czy inaczej to chyba on. Chyba będę musiał wsta-
        Co za ból! Tracę przytomność? Nie to coś gorszego. Czym dostałem? Gdzie dostałem? Kolec? Cholerny dowcipniś. Już ja go złapię.
        Muszę zobaczyć jego twarz… Pracuj główko, podnoś się. Dasz sobie radę. Muszę się temu oprzeć teraz albo nigdy. Inaczej będzie po mnie. Powinienem się tego spodziewać.
        Mrowienie w całym ciele, ale wygrywam. Widzę jego twarz. Blady jak ściana. Horoskop się nie myli. Zapłaci mi za to.
        Ale dlaczego mnie zaatakował? Skąd wiedział? Chris otarł sobie rękę o spocone czoło. Mam władzę w ruchach. Zwycięstwo. To nie powinno być aż tak trudne.
        Ujrzał swoje dłonie.
        Kurwa, kamuflaż. Zapomniałem o brudzie. Wśród tej biedoty wyróżniałem się niczym perła w kupie węgla. Wkopałem się. Nie wszystko poszło jak należy. Ale będzie tylko zabawniej.
        Czas rozpocząć show.
        Maska nałożona? A jakżeby inaczej. Bawimy się…


*moi (franc., czyt. mua) – ja; mnie

Ostatnio edytowany przez Ncastl (2019-05-28 12:50:42)

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
stopteam - farming-simulator22 - itharuteam - ashesofgothic - dragons-life