Ofiara

Nigdzie się nie pisze tak dobrze jak do szuflady.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2019-05-16 21:49:54

Ncastl
Administrator
Dołączył: 2017-04-25
Liczba postów: 22
WindowsChrome 74.0.3729.157

Rozdział 14 - On apprend peu par la victoire, mais beaucoup par (...)

W czasie, gdy panuje pokój,
to dzieci chowają swoich rodziców.
W czasie wojny, sprawa wygląda
zupełnie inaczej.



Rozdział czternasty - On apprend peu par la victoire, mais beaucoup par la défaite

        Świat jest okrutnym miejscem. Pełnym rozpaczy i depresji. Jest niczym gąbka, która nie może pochłonąć więcej cierpienia zarówno fizycznego jak i psychicznego, ale wciąż to robi, a wszystkie słodkie smaki są gdzieś tam zmieszane z tymi złymi lecz jak kryształ cukru ma osłodzić sok z cytryny. Jak byłem mały potrzebowałem masy cukru, aby przełknąć cytrynę. Moja twarz wciąż była wtedy bardzo skrzywiona, ale cel został dokonany. Nijak ma to się do życia. Gdyż życie jest tą gąbką. A kto je gąbki? Popełniłem z nią wiele błędów. Zbyt wiele blizn na swojej duszy. Zbyt wiele blizn na moim ciele. Lecz samo to mógłbym zdzierżyć. Problemem jest to, że gdy raniłem siebie, raniłem osoby dookoła siebie, ich też na duszy i ciele. Nigdy nie chciałem mieć przyjaciół. To oni zawsze do mnie przychodzili. Jakoś… Nie wiem, co oni we mnie widzieli, w takim idiocie. Lepiej byłoby gdyby do mnie nie podchodzili. Byłbym sam i mógłbym zrobić coś innego. Może nawet popełnić samobójstwo. Teraz jest już za późno na takie wybory, bo po prostu nie mam możliwości ich zrealizować. Byłoby lepiej gdybym dawno, dawno temu zniknął, tak byłoby zdecydowanie lepiej. Nate, odebrałem coś, co należy do Ciebie i powinienem oddać Ci to już dawno temu, nie powinienem Ci w szczególności odbierać tego, co Twoje. Moja głupota znów zraniła. Jestem TYLKO idiotą. Wiem, że i tak mi nie wybaczysz, ale przynajmniej odzyskasz to, co stracone. Przepraszam, że nie oddam Ci więcej. Twojego czasu bez oka, spokoju, który mogłaś przeżywać zamiast ciągłego stresu. Przepraszam.

        Wybacz mi proszę.

        Twój najgorszy
        Zero


        - Chyba się nada - westchnienie. - Jestem wielkim potworem. Nawet w tym momencie. To, co robię to największy grzech, przynajmniej w moim odczuciu. Heh, stary Lucek byłby ze mnie dumny. Taka mi teraz przypadła rola. Tego złego. Wstydzę się tego, że tak ranię Lisa i tego dzieciaka. Przecież prowadzę go na śmierć. Co to? Łza? Wielki news, najwyraźniej potwory są na tyle głupie, że potrafią płakać. Chyba należało by się przespać, ale chyba znów nie dam rady. Idiota. Po co ja to robię? Ano tak. Tak często o tym zapominałem, że w końcu sobie to zapisałem. “Zabić Pierwszych Buntowników”. Ano. Sprzątam po Tobie, Lucek, ale czuję się jakbym sprzątał po sobie. Smutne jest do tego się przyznawać, najwyraźniej jesteśmy do siebie podobni. Oboje jesteśmy potworami, czyż nie? Ciekawe czy chociaż zdążę jakoś przeprosić, coś zrobić dla dzieciaka. Lisowi z pewnością pomogę. Jest w takiej sytuacji co ja, co Modliszka, co Rekin, co Jaszczur, co Wilk, co Sowa, co Zodiak, co Czarna Wdowa, co  Pijawka, i co ten cholerny Meteor. Nie, ja się do nich nie zaliczam. Ciągle o tym zapominam. Przecież jestem inny. Nate - byłaś częścią mojego eksperymentu, udanego eksperymentu i nieudanego eksperymentu. Teraz odzyskasz wszystko to, co straciłaś po tym drugim.

***

        Bruk. Pierwsze, co zobaczyli to bruk. Oboje pojawili się w powietrzu. Hammond będąc wyżej trzymał Sateer'a za barki. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Trwało to jednak tylko moment. Szalone oczy Hammond'a i jego dziwny uśmiech nie pozwalały na nim długo trzymać uwagi. Był przerażający. Szalona pantera, to tylko przychodziło na myśl widząc jego twarz.
        Sate spojrzał w dół jeszcze raz i powrócił na Hammond'a wzrokiem pełnym nienawiści i niedowierzania. Nie tego było się można spodziewać. To było pewne.
        Czarnowłosy wciąż miał w ręku sztylet uprzednio stworzony do zaatakowania kobiety. Sate wykonał pchnięcie w bok Hammond'a. Widząc jak ostrze zatapia się w jego ciało uśmiechnął się paskudnie. Uśmiech ten jednak zamienił się w wyraz kompletnego niezrozumienia sytuacji. Sztylet, który, jak wydawało się, wbił się w ciało, zupełnie jak w masło, wyleciał zza pleców blondyna. Przeniknął przez jego ciało nie zadając jakichkolwiek obrażeń.
        - Och, nie patrz na mnie tym niewinnym wzrokiem, jebany morderco - powiedział śmiejąc się przy tym szyderczo Ham.
        W końcu nastąpiło nieuniknione uderzenie o ziemię. Sate uderzając plecami o bruk stracił oddech, Ham, jakby tego nie było mało, wbił swoje kolana w brzuch Sateer'a, który pod wpływem uderzenia kaszlnął krwią plamiąc i tak już obrzydliwą twarz Hammond'a.
        Blondyn, jakby nigdy nic, wstał i potrzepał się po lewym ramieniu.
        - Wstawaj już - powiedział patrząc się kątem oka na Sateer'a oraz obserwując okolicę ze zdziwieniem, że nikt nie był świadkiem ich nagłego powitania w mieście.
        Sate widział przed oczyma mgłę i kaszlał nie radząc sobie przy łapaniu oddechu. Zbierała się w nim złość. Już miał w myślach Hammond'a patrzącego się na niego z góry z politowaniem. To dodało mu trochę sił, wystarczająco, aby wstać i rzucić się na zamazaną postać kompana, który chwytem wykorzystał jego pęd i rzucił plecami na ścianę. Uderzając Sate znów kaszlnął krwią. Zanim mógł złapać oddech coś go pochwyciło i uniosło przyciskając do powierzchni ściany budynku. Jego oczy złapały odpowiednią ostrość i ukazały Hammond'a, który trzymał Sateer'a bez żadnego wysiłku.
        - Hej, hej, hej! Uspokój się, koleżko. Jesteśmy na miejscu.
        Mówiąc to Hammond sięgnął za pazuchę Sateer'a znikąd wyciągając z niej stalowy sztylet. Uniósł go i wbił tuż obok szyi Sateer'a przebijając kołnierz i przybijając go do ściany. Z szyi poleciała strużka krwi.
        Sateer odzyskał zmysły, sięgnął po sztylet zastanawiając się skąd się wziął w jego ubraniu i upadł na ziemię.
        - Na miejscu? Co masz na myśli? - powiedział z krzywym spojrzeniem.
        - To, co to znaczy, dotarliśmy do pierwszego celu, Simekat.
        Nazwa miasta kilka razy odbiła się w umyśle Sate'a.
        - C… Co? - Spytał chyba sam siebie.
        Mężczyzna błądził wzrokiem dookoła siebie nadal nie mogąc zrozumieć, co się stało. Ostatnie wydarzenia przelatywały mu przez myśli. Kobieta, pomyślał, przecież przed chwilą jeszcze byliśmy w lesie, byłem w trakcie ataku, gdy to znikąd pojawiłem się tutaj. Błysk i dźwięk wybuchu. Czy to…
        - Teleportacja?
        - Nie, po prostu magia. Wiesz, wcześniej nie chciałem wyciągnąć sztyletu, wprawdzie spodziewałem się monety - zaśmiał się pod nosem Hammond. - Życie potrafi zaskakiwać, młody człowieku. Znikąd wbija ci nóż w plecy w najbardziej niespodziewanym momencie. Lecz to nie na to mamy teraz czas, co nie?
        - Nie zmieniaj mi tu tematu, klaunie. Wytłumacz mi się natychmiast ze swoich zdolności. Kim jesteś? Czym, kurwa, jesteś?
        - Przecież ci już mówiłem: “Nie dam się zabić”. Taka ma wola.
        Sate parsknął wydając z siebie niezadowolenie.
        - Lepiej będzie jeśli będziemy kontynuować robotę - dokończył Hammond.
        - Prawdę powiedziawszy - mówił z drwiącym  półuśmiechem - nie spodziewałem się, że zajdziemy tutaj tak szybko. Gdybym wiedział, że czytanie książek i głupota potrafią kogoś nauczyć teleportacji, to przegotowanie rozpocząłbym wcześniej.
        - Znając ciebie, żadne specjalne przygotowania nie zostałyby dokonane. Nie jesteś myślicielem, Sate. Twoje działania zawsze były impulsywne. Być może się za taką osobę nie uważasz, ale taką osobą jesteś.
        - Wiesz, im dłużej cię znam, tym więcej oddałbym, abym mógł się dowiedzieć o twojej przeszłości, celach, prawdziwym charakterze i ciele.
        - Nie ma co grzebać w gównie, nie warto. Uwierz mi.
        - Skoro jesteś moim informatorem, a przynajmniej nim miałeś być, to może coś mi powiesz o mieście.
        - Jakby to kogoś interesowało. Jedna z czterech stolic Wersu.
        - Czterech?
        - Nie uznaję Arkadii jako stolicy. Wracając do tematu. Jedna z dwóch stolic północy. Władana przez osobnika płci męskiej. Jego imię - Anai. Broń i umiejętności specjalne - nieznane. Styl walki - nieznany. Żądza Krwi - najpewniej uzupełniana w tej chwili.
        - Że co?
        - Spójrz prawdzie w oczy. Nikogo tu nie ma. Sate, świat zewnętrzny i twój “stary” świat wiele się od siebie nie różnią. Pamiętasz jak to, bodajże, co tydzień twój ojciec zabijał tego, kogo mu intuicja naniesie? Ten świat jest równie brudny, co tamten. Myślałem, że o tym wiedziałeś. Zapomniałeś o tym, czy masz może jakieś większe nadzieje dla tego świata? Powiem ci jedno. Jeśli faktycznie twój ojciec robił to raz w tygodniu, to można go uznać za bohatera. Tydzień bez krwi dla Oznaczonego równa się jego szaleństwu do czasu zaspokojenia jego Żądzy. Z tego powodu tutaj robi się to średnio co trzy dni. Nie będę ci mówił jak wybierane są ofiary - mówił, zdając sobie sprawę z tego, że nie wszystko, co wypowiedział, było tu prawdą. - Na wszystko znajdzie się sposób. Trzeba tylko znaleźć jakiś pretekst, powód, cokolwiek. Człowiek człowiekowi wilkiem, co nie?
        - Czyli mówisz, że egzekucja odbywa się najpewniej w tej chwili, podczas naszej rozmowy.
        - Ta. Nie każdy lubi pokazywać “egzekucje” ludziom, lecz jak sam widzisz, tutejszy typ nie ma nic przeciwko pokazaniu odrobiny krwi publiczności. Niektórzy, że pozwolę sobie ich tak nazwać, inteligentniejsi robią to u siebie, po cichu, bez problemu.
        - Hammond, powinieneś częściej mówić tym poważnym tonem głosu. A teraz chciałbym zaobserwować “artystę” w akcji.
        - Zrozumiano.
        Podczas tej rozmowy i po niej panowała dziwna atmosfera. Atmosferę tę można by jedynie porównać do tej, gdy jesteś na pogrzebie, nikt nie płacze, każdy tylko ucieka myślami do tych “dobrych czasów”, wspominają, a przede wszystkim żegnają się. To przez tą atmosferę uprzednio utworzoną przez Hammond'a Sateer nie uderzył go, podczas gdy ten go krytykował.
        Sate wskoczył na najbliższy budynek. W gardle czuł dziwny uścisk. Zupełnie jakby był duszony przez jeszcze nie tak odległą przeszłość. Mimo, że powiedział, że chce zobaczyć “egzekucję”, to z każdym krokiem wykonanym w stronę szumu ludzi czuł niechęć i siłę, która prowadziła go do tyłu. Jako osoba, która wytyka innym, jak to ludzie muszą widzieć, co to znaczy strata, to właśnie ta sama osoba bała się tej straty najbardziej. Jego stratą była przeszłość, od której myślał, że się oderwał, lecz gdy tylko ujrzał “scenę”, zdał sobie sprawę, jak ogromnie się mylił.
        - Sam chciałeś na to patrzeć - powiedział Hammond, który niczym duch pojawił się za plecami Sateer'a.
        Tłum ludzi, który okrążał miejsce zabójstwa był oddzielony od niego przez ludzi będących najpewniej czymś w rodzaju gwardii przybocznej Anai'a. Na samym środku był widoczny sam Anai. Jego krótko przecięte rude włosy były zaczesane na prawy bok. Niebieskie oczy wymuszały na innych poczucie niższości. Nosił on coś na kształt bordowego kontuszu z licznymi złotymi i czarnymi zdobieniami.
        Być może... Być może gdyby ofiarą nie była kobieta, następne wydarzenia nie potoczyłyby się tak rychło.
        Sateer stracił kontrolę nad ciałem i wystrzelił w samo centrum wydarzenia. Zdał sobie wtedy z czegoś sprawę. To, że nie słyszał już tyle g ł o s u, co kiedyś nie było spowodowane tym, że go opuścił. Było to raczej, że stali się jednym. To, co zwykle podpowiadał mu g ł o s, było teraz tylko i wyłącznie jego własnymi myślami.
        - Zabiję jak psa! - Powiedział cicho Sate patrząc w oczy swojemu przeciwnikowi, który zdawał się uśmiechnąć, zupełnie jakby był w stanie usłyszeć słowa nienawiści poprzez aurę Żadzy Krwi otaczającej w tej chwili Sateer'a.
        Anai błyskawicznie w swoim ręku wytworzył floret, którym sparował atak Sateer'a. W tym samym czasie podniósł drugą rękę, pokazując go otaczającym otwartą dłoń. Straż przyboczna oddała kilka strzałów swoimi czarno-prochowcami, cudem Sateer je uniknął.
        - Odsunąć się! On jest zbyt niebezpieczny. Nie poradzicie sobie z nim. Ewakuujcie cywili, miejmy na uwadze przede wszystkim ich bezpieczeństwo!
        Hammond usiadł na krawędzi budynku, lekko wymachiwał swoimi nogami w powietrzu, niczym dziecko.
        Anai chce przejąć inicjatywę. Pewnie dawno nie miał poważnej walki. Pamiętam jak kiedyś uwielbiał konkurować z innymi, dumał Hammond patrząc na wszystko z góry i obserwując rozchodzących się ludzi.
        - Słyszałem o tobie plotki, Krwiożerczy. Rad jestem, że dane mi jest się z tobą spotkać - mówił parując natarcie Sateer'a.
        - Mówisz to jakby to miał być zwykły pojedynek, nie widzisz jak twoje życie wisi na włosku?
        Po tych słowach Sate zadał silny cios wytrącając floret z ręki Anai'a. Ten odskoczył zwiększając odległość między nimi.
        Teraz mam szansę, pomyślał Sate. Zaparł się nogą o ziemię i wystrzelił w stronę Anai'a, dopóty ten był nieuzbrojony.
        Nie zdążył. Anai wytworzył kolejny floret i wbił go Sateer'owi w brzuch.
        - Jesteś narwany. Mam przewagę, mój floret jest dłuższy od sztyletu, zdaj sobie z tego sprawę.
        Anai, wciąż trzymając floret, kopnął Sateer'a wyrywając z jego brzucha swoją własność. Do Sateer'a najwyraźniej nie docierały słowa jego przeciwnika, jednak wiedział, że został zraniony. Zrobił kilka kroków w tył. W tym czasie Anai rzucił floret, już szkarłatny, w stronę tego pierwszego, szmaragdowego. Przy zderzeniu oba stały się krwistoczerwone.
        - Dalej, Krwiożerczy! Nie trać werwy! Nie mów mi, że po takim pojedynczym pchnięciu się poddasz - mówił tworząc kolejną broń. - Pokaż mi, czym była masakra z Oldtown.
        Sate wykonał dwa głębokie oddechy i znów zaczął nacierać na Anai'a, który niczym niezwyciężony szermierz parował jego ataki. Pojedyncze celne pchnięcia powodowały, że cały floret stawał się od razu czerwony. W takiej sytuacji Anai wyrzucał broń i kontynuował walkę nową. Jego styl walki był nastawiony na obronę. Atakował z wielką dokładnością.
        Sate zaczął się denerwować postanowił zacząć bardziej polegać z szybkości, choć nie był pewien na ile może sobie pozwolić, aby nie stracić zbyt wiele energii życiowej. Zaczął wygrywać, teraz był tego pewien, dostrzegł lukę w obronie Anai'a i wyrzucił mu z ręki jego szkarłatny floret i natychmiastowo przestawił mu sztylet do gardła.
        - Brawo, Krwiożerczy, brawo.
        - Nawet nie wiesz jak bardzo wyczekuję twojej śmierci.
        - Niestety nie pójdzie ci tak łatwo. Powiedz mi, czy ta kobieta, to była twoja znajoma?
        Sate przywarł sztylet do gardła, broń poczęła pochłaniać krew z nowo powstałego nacięcia.
        - Za kogo ty mnie uważasz? Zacznij traktować ten pojedynek powa-
        Jeden ze szkarłatnych floretów wbił się Sateer'owi w bok. Napad bólu spowodował, że ten upuścił sztylet i odskoczył do tyłu. Gdy już się wycofał wyciągnął floret ze swojego ciała. Spanikował.
        - Krwiożerczy, jak sądzisz, co jest moim głównym atrybutem?
        Obrona, cały ten czas parował moje ciosy. Głupie pytanie.
        - Krwiożerczy, jak mój miecz znalazł się w twoim boku skoro nie wykonałem żadnego ruchu? Jak cię zdołałem zranić?
        Jeden z floretów leżących na ziemi nagle wystartował z ziemi w kierunku Sateer'a, ten odbił go za pomocą sztyletu.
        - Teraz rozumiesz? Lecz to nie wszystko, Krwiożerczy. Pomyśl, ile to floretów wyrzuciłem na ziemię?
        Dwadzieścia trzy, licząc ten pierwszy i ostatni, te które ci wyrzuciłem. Pamiętam każdy z nich.
        - A teraz pomyśl, jak małpy tańczą w cyrku!
        Dwa florety ruszyły na Sateer'a, który nie miał innego wyboru jak uciekać. Wystartował do przodu, w stronę Anai'a. Niestety kolejne trzy bronie pojawiły się zza pleców Arystokraty. Sate faktycznie zaczął się czuć jak małpa. Odbił się na swój lewy bok, przeturlał się po nawierzchni. Bronie nie dawały mu wytchnienia. Podczas tego ruchu pięć floretów wbiło się w ziemię z zamiarem dosięgnięcia ofiary.
        Sate odepchnął się rękoma, aby znów stanąć na nogi. Musiał natychmiastowo odbić sztyletem dwa florety.
        “Szlag, szlag, s z l a g.”
        Trójka mieczy goniła Sateer'a, który starał się w jakikolwiek sposób wysunąć na prowadzenie. Coraz bardziej wydawało się mu to niemożliwe.
        - Trudno ci?
        - Nie jest tak źle, nie możesz poruszać wszystkimi mieczami naraz więc dotarcie do ciebie jest tylko kwestią czasu.
        - Tak mówisz?
        Cała reszta floretów zaczęła unosić się w powietrzu, wszystkie dwadzieścia trzy sztuki. Leciały, odbijały się od siebie podążając w nieprzewidywalnych kierunkach. W powietrzu iskrzyło się od ich pocierania.
        Sateer przystanął na moment. Patrzył na tą ilość mieczy, które jego oczy nie mogły ogarnąć. W przeciwieństwie do jego oczu Sateer'a zaczęło ogarniać coś innego. Było to zwątpienie.
        - Kto mówił… - Zaczął Anai.
        Oczy Sateer'a były niczym gwiazdy nocą. Przez nabranie wilgoci zaczęły odbijać światło.
        - że nie mogę sterować ruchem każdego z floretów w jednym momencie? - Powiedział Anai szyderczo z cholernie paskudnym półuśmiechem.
        Sztylet Sate'a pękł i rozproszył się.
        “Czy to mój koniec?”
        Pierwsze florety ruszyły w stronę Sateer'a, reszta czaiła się na okazję. Gdy do Krwożerczego doszło w końcu, gdzieś się znajduje, wytworzył dwa sztylety. Odskoczył za swoje plecy odbijając trzy florety, dwóch innych zdołał uniknąć poprzez szybkie odbicie w prawo. Obrócił się plecami do przeciwnika z zamiarem ucieczki, lecz już tutaj były kolejne miecze zmierzające na Sate'a.
        “Jestem otoczony.”
        Sate zdołał je odbić, w ostatniej chwili dostrzegł jeszcze jeden nacierający od góry. Uderzył go swym sztyletem. Panika jednak wdała się we znaki Sztylet pękł przepuszczając miecz dalej i pozwalając mu wbić się w bark. Krew prysnęła, a ruch kropel w powietrzu wyglądał zupełnie jakby Sateer'owi wzrastało anielskie skrzydło.
        Krzyknął z bólu jednak nie miał na to wiele czasu. Ułamki sekundy dzieliły go od śmierci. Szczęście w nieszczęściu, Sate z bólu pochylił się, a miecz świsnął mu nad głową i uderzył o bruk, błyskawicznie jednak znów uniósł się w powietrze i dołączył do artylerii Anai'a.
        - Za kogo się uważasz, dziecko? Zdajesz sobie sprawę z kim zadałeś? Coś ci uświadomię. Twoim podstawowym błędem było zjawienie się tutaj, w Simekat. To była twoja pomyłka. Powinieneś ruszyć na południe, nie na północ. Gdybyś udał się do Khalendium żyłbyś może i nawet kilka miesięcy dłużej. Ale wybrałeś północ i trafiłeś na mnie, Krwiożerczy. A ja jestem w czołówce najsilniejszych. Oznaczenie mnie było świetnym dniem. A ten pierścień zawiera jedną z najsilniejszych umiejętności Arkadii i całego Wersu. Moje nazwisko jest dumą samą w sobie. Już inna osoba wcześniej przetarła szlaki w mojej rodzinie. I tak jak mówiłem, nie jestem nawet najsilniejszym. Tak przyznaję się do tego. To boli, ale zdołałem się już z tym pogodzić. Ale pomyśl, Krwiożerczy, nie jestem najsilniejszy, a już ze mną nie masz najmniejszych szans na zwycięstwo. Już walcząc ze mną nie jesteś w stanie osiągnąć victorii. Więc jak mogłeś mieć prawo chcieć ruszyć dalej w świat. Jesteś pomyłką tego świata, Krwiożerczy. Pomyłką. Błędem. A ja ten błąd naprawię. Zrobię świat lepszym. Bez ciebie!
        Ponad połowa mieczy ruszyła ofensywnie na czarnowłosego, który ratował się jak tylko mógł, przedłużał swoje życie o sekundy, ostatnie tak bardzo cenne sekundy, które były jego ostatnimi. Sate zdawał sobie sprawę, że najpewniej przedłuża już tylko czas swojego umierania. Kolejne florety wbijały się w jego ciało i wibrowały, najpewniej z powodu, że Anai żądał od nich ruchu. Ich ruchy przecinały kolejne tkanki w ciele Sateer'a, który chcąc, nie chcąc, musiał je regenerować, aby mieć możliwość ruszenia dalej, gdyż nie miał już czasu na wyciąganie mieczy ze swojego ciała.
Kilka chwil później jeden z mieczy zatopił się w kolanie Sate'a, które przebił na wylot. Sateer płakał, nie widział czy to z bólu, czy jego marnego stanu psychicznego. Mimo tego wciąż walczył o życie, choć jego starania przypominały już tylko rybę na lądzie, która ciągle odbija się od ziemi na oczach drapieżnika.
        Moment później Sateer potknął się o bruk i upadł na ziemię. Nie miał już siły ani woli, aby się podnieść, czuł się jak zwierzę. Przed jego oczyma przyturlała się przyczyna jego upadku. Mianowicie była to głowa kobiety, która została dziś zamordowana przez Anai'a. Sate miał zwidy. Mgła przed jego oczyma zmniejszyła ostrość jego wzroku. Chwilami ją odzyskiwał. Jego fantazja grała mu na nerwach.
        Podczas, gdy kolejne florety wbijały się w jego ciało, on wyobraził sobie, że ta głowa, była głową Levi. Kobiety, którą kochał, choć nigdy jej tego nie wyznał i nie tylko jej. Będąc szczerym nigdy się do tego nie przyznał przed samym sobą, mimo że tak często chciał jej powiedzieć swoje wyznanie. Prawdę zrozumiał za późno.
        Rozpaczliwie, ze łzami w oczach, wyciągnął rękę, której w tym momencie floret wyrwał dwa palce i nakręcił wbijając się gdzieś w ciało Sate'a. Nie widział gdzie i nie przestawał sięgać po nią dalej. Zdawało się, że przestał już odczuwać ból. Jedyne, co chciał to chwycić głowę kobiety. Kiedy to mu się udało przybliżył ją do siebie, patrząc się jej w oczy.
        - Przepraszam - szlochał. - Przepraszam, że nie byłem dla Ciebie wystarczająco silny zarówno wtedy, jak i teraz. Wybacz mi… Proszę… Wybacz mi, że chcę już umrzeć, że nigdy nie rozumiałem siebie i Ciebie. Wybacz mi, że nie ruszyłem wtedy Ciebie. Wybacz mi, że jestem idiotą. Mówiłaś: “Każdy potrzebuje kogoś, kogo może pocałować na pożegnanie.”, a ja nie zdołałem Cię nawet ucałować, a co dopiero prawowicie pożegnać. Przepraszam - mówił coraz ciszej i coraz mocniej dociskając głowę kobiety do siebie, łzy lały mu się po twarzy. Początkowo czuł ich ciepło, lecz teraz było mu zimno, strasznie zimno. - Przepraszam… Przepraszam… Przepraszam…
        Uścisk się osłabił. Ciało Sateer'a, najeżone mieczami przestało wykonywać jakiekolwiek ruchy.
        Hammond zaskoczył z budynku. Zderzając się nogami z powierzchnią ziemi nie zgiął kolan, jego upadek był przerażająco delikatny. Powolnym krokiem zbliżył się do Sateer'a. Przez kilka sekund wpatrywał się w twarz kobiety, nagle jego źrenice rozszerzyły się. Wydawać się mogło, a nawet najpewniej tak było, że coś mu doszło do głowy. Najwyraźniej znał tę kobietę.
        Hammond syknął, a z ust wypłynęło przekleństwo, tak niezwykle czule, że nie dało się wręcz wyczuć, że był to jakiś wulgaryzm.
        Anai patrzył się na niego z boku.
        - Co? Też masz ochotę powalczyć?
        - Przyszedłem odwiedzić znajomego. A na marginesie nie jestem nawet Oznaczonym, więc walka nie ma tutaj ni krzty sensu.
        Mówiąc to Hammond grzebał w ubraniu Sateer'a. W jego ręku znalazł się kolec uprzednio wypełniony krwią Sateer'a. Ham powstał, żeby spojrzeć Anai'owi w oczy.
        - Skoro to twój znajomy, to posprzątaj go łaskawie. Nie przepadam za brudem w tym mieście, Anai'u Fort.
        - Ja także, nie przepadam za brudem. Jednakże zanim wezmę ciało Krwiożerczego muszę coś zrobić - mówił Hammond podrzucając w ręku kolec identyczny do tego, który wbił mu kiedyś Sateer.
        - Mianowicie?
        - Mianowicie dać mu zwycięstwo.
        Gdy kolec upadł na rękę Hammond'a zniknął, a w jego miejscu pojawił się błysk, taki sam kiedy się teleportował.
        Klatka piersiowa Anai'a, w okolicy serca, zaczęła krwawić. Na jego ubraniu wytworzyła się ogromna, lepka plama. Anai, nie rozumiejąc, co się dzieje, dotknął tejże plamy i spojrzał na krew na swojej ręce. Potem plama zaczęła znikać, można by powiedzieć, że utracony płyn wracał do swojego ciała.
        Anai spojrzał na Hammond'a z zdecydowaną nienawiścią.
        - T y!
        Postawił pierwszy krok w stronę Hammond'a i Sateer'a, zachwiał się przy tym straszliwie, głowa zaczęła mu opadać. Zdawało się, że Anai mówił coś więcej, lecz przy jego kolejnym kroku jego ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Nogi zgięły mu się w kolanach, upadł na ziemię chwilę jeszcze tak klęcząc. Wtem dopadły go drgawki, niczym odbicie lustrzane tych, które dopadły jeszcze jakieś trzydzieści sekund temu Sateer'a. Anai upadł na bruk twarzą do dołu.
        Ham nie tracił czasu. Wyciągał z ciała Sateer'a florety. Pierwszy, drugi, trzeci i tak do dwudziestu trzech. Podniósł Sateer'a i położył sobie na bark. Spojrzał kolejny raz w stronę kobiety. Zastanowił się nad czymś przez chwilę i udał się w strony jednej z bram miasta Simekat.
        Gdy już wyszli z miasta, oddalili się od niego jeszcze na około kilometr. Ham zatrzymał się na wzgórzu, z którego widoczne było całe miasto w jej okazałości. Sateer'a położył opierając jego plecy o pień wierzby.
        Po godzinie Sate zaczął kaszleć krwią, którą cały czas na nowo się się krztusił.
        - A więc wciąż żyjesz?
        - Gówniane to życie, pierwszy raz mam ciało. Strasznie upierdliwe uczucie. I w dodatku, wg ciebie, to wy byliście bardzie do Niego podobni. Żałosne, to jest naprawdę żałosne.
        - Przynajmniej teraz pożyjesz dłużej, Lucek.
        - Ty i te twoje imiona… To jak tym razem mam do Ciebie mówić?
        Hammond obserwował miasto, w którego centrum znów zaczęli się zbierać ludzie.
        - Czy to ważne? Co u Sate'a?
        - Jego dusza wciąż jest w tym ciele, ale długo nie wytrzyma. Nawet jeśli odzyska ciało, to nie sądzę, że będzie w stanie stać na własnych nogach. Ta dusza gnije. Cóż… Tylko Bóg może stąpać po granicy szaleństwa, czyż nie?
        Hammond spojrzał na niego zabójczo kątem oka.
        - Rozumiem - powiedział z jednej strony z rozczarowaniem, zaś z drugiej z wstrętem.
        Oczy Hammond'a dostrzegły, że w Simekat rozpoczęto kolejne egzekucje.
        - Cif, co tam się dzieje? - Zapytał powoli i ostrożnie podkreślając każde słowo.
        - A bo mi to wiedzieć Hammond? Czemu jak coś się złego dzieje, to ludzie zawsze zrzucają winę na mnie.
        - Cif! Kurwa! - W jego głosie pojawiła się desperacja.
        Anai wyszedł na sam środek ustawił swoją rękę z pierścieniem wyprostowaną.
        - Cif! - Słowo to kładło wyraźny nacisk na adresata.
        Anai wbił dłoń w serce, a zaraz po tym Anai stał się centrum eksplozji. Miasto Simekat zostało pochłonięte przez rozrastające się kredowobiałe półkole światła wybuchu. Hammond patrzył na nią z powątpiewaniem rzeczywistości. Po krótkim czasie dosięgnęła ich fala uderzeniowa, która obaliła Hammond'a swoją siłą. Poniektóre drzewa zostały wygięte przez napierającą na nich energię.
        Blask zaczął zanikać, a w zamian ukazał ogromną chmurę kurzu zasłaniającą całe miasto Simekat.
        - Cif?! - Powiedział Hammond - Co to ma do cholery znaczyć?
        Cif patrzył spokojnie na swoje dzieło zafascynowany, poniekąd dumny, z lewej strony ust spływała mu strużka krwi. Kropla oderwała się od jego podbródka i upadła na jego ubrania.
        - To przypadek… Wypadek. Każdy ma prawo do błędu, Ham. Co nie? W końcu to takie ludzkie.
        Kurz opadał powoli, ale już było widoczne, iż całe miasto zostało zrównane z ziemią. Z infrastruktury nie pozostała żadna cegła ani kamień. W centrum występowało zagłębienie sięgające po same krańce wyniszczonej ziemi.
        Hammond przełknął ślinę, patrząc w dół.
        - Nie musiałeś wybijać całego Simekat - szeptał. - Zdajesz sobie sprawę, że wymazałeś jakieś 15% ludzkości? - Zapytał z ostatkiem nadziei.
        Cif uśmiechnął się parszywie. Krew znów mu skapnęła z podbródka.
        - Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, co nie Hammond? Czyż nie mam racji, Hammond? Trzeba iść dalej. Co się stanie, to się nie odstanie. Nie sięgniemy przeszłości.
        Hammond złapał głęboki oddech. Cif za to patrzył w chmury.
        - Zanim weźmiesz mnie do stolicy Falas, daj mi tydzień. Muszę odpocząć.
        - Dobra - odpowiedział bezradnie Hammond.

Ostatnio edytowany przez Ncastl (2019-07-12 09:23:22)

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
stopteam - itharuteam - ashesofgothic - bolek-i-key-poza-sm - xtremecraft