Ofiara

Nigdzie się nie pisze tak dobrze jak do szuflady.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-11-28 17:11:10

Ncastl
Administrator
Dołączył: 2017-04-25
Liczba postów: 22
Windows 7Chrome 62.0.3202.94

Rozdział 8 - Le sage n'affirme rien qu'il ne puisse prouver

Miłość w swoim najpopularniejszym znaczeniu nie istnieje.
Jest tylko zauroczenie, które staramy się utrzymać.
Papierowa z tego powodu, gdyż człowiek
i pielęgnacja się nie łączą.



Rozdział 8 - Le sage n'affirme rien qu'il ne puisse prouver


        Sateer leżał cały czas na ziemi wpatrzony w niebo.  W plecy wbijało mu się kilka kamieni, mimo że były pod kocem. Nie miał ochoty wstawać. Wiedział, że nadszedł ranek. Ptaki rytmicznie śpiewały. Szum liści otaczał mężczyznę.
        Wiedząc, że w końcu musi to zrobić, postanowił się poderwać i powstać. Zapomniał, że nie ma w pełni zregenerowanej, którą początkowo chciał się podeprzeć. Dotknął nią niewinnie podłoża lecz pod wpływem przeszywającego bólu i zawrotów głowy, zrezygnował.
        Leżał dalej. Marzył, żeby zapaść w sen. Chciał przynajmniej na chwilę zapomnieć o świecie. Ale wiedział, że nie może i pewnie nigdy już nie zaśnie.
        Koszmary się utrzymują.
        Leżał dalej. Bacznie słuchał otaczającego go świata. Ciągle śpiew ptaków i szum liści. Ciągle popiskiwania zakneblowanej osoby. Ciągle kroki obok niego. Znał te kroki.
        Hammond okazał się pomocny. Okazał się być niedoceniany.
        Znowu…
        - Pobudka! - Ogłosił Ham.
        Co robić?
        Sateer podniósł tułów. Co ma być to będzie.
        Tylko spróbuj…
        Dreszcze go przeszły. Zaczął dyszeć zamiast oddychać normalnie.
        - Spokojnie, nie ruszaj się - powiedział z troską.
        Hammond otarł mu twarz namoczoną szmatką oczyszczając ją z krwi i brudu, który do nie przywarł, jakby nie mógł zrobić tego sam Sateer.
        Chwilowy ból głowy spowodował, że Sate zamknął na chwilę oczy. Po kilku sekundach znów je otworzył. Pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to kucający Hammond. Miał uśmiechniętą twarz i zmrużone oczy. Za nim przywiązany był ktoś do drzewa. Jak Sateer już wcześniej przewidział, była to ta zakneblowana persona.
        - Na początek, możesz wyczarować sztylet? - Jego głos przypominał zmartwioną matkę nad swoim dzieckiem, które zdarło sobie łokcie.
        Sateer skupił się. Ból przeszedł się po jego ciele. Czuł, że nie powinien tego robić. Jego zdrowie w postaci energii życiowej zanikało jak piasek przesypujący się w klepsydrze.
        W jego ręku powstawał pył, który zbliżał się do siebie i łączył. Gdy powstała już bryłka szkła, zaczęła się ona rozciągać i rosnąć. Powoli nabierała kształtu ostrza. Łącznie zajęło to około dwadzieścia sekund. Totalne marnotrawstwo czasu.
        Kiedy broń już było można pełnoprawnie nazwać sztyletem, po kilku sekundach Hammond zabrał go, jakby należał do niego.
        - Merci.* - Gracja w głosie była trochę przytłaczająca.
        Po wykonaniu tego zadania, Ham postawił kilka kroków i znalazł się obok dziecka, bezbronnego dziecka, któremu spokojnie, lekko zwiększając swoją siłę i nacisk ostrza wbijał w bok. Robił to czule i uważnie nie tracąc przy tym żadnej kropli krwi kolejnej ofiary.
Sztylet pochłaniał czerwień, która się w nim rozpływała. Artyści mogliby to nazwać pięknem, gdyby nie to, że właśnie ginęła osoba.
Gdy naczynie się już napełniło, podszedł do Sateer'a, któremu odrastała ręka pozbawiona jeszcze skóry. Nici szalały krążąc wokół niej.
        - Jeszcze jeden - powiedział wciąż zadowolony Ham.
        Tym razem było to prostsze. Nie sprawiało to tyle bólu, bo zmagazynował część uzyskanej energii. Czas wytwarzania - dziesięć sekund. Dwa razy szybciej.
        Sztylet swoje przeznaczenie znalazł w drugim boku smarkacza. Tak samo powoli i łagodnie.
        Zabieg został powtórzony kilka razy. Powtarzany dopóki wbity sztylet nie pochłaniał już niczego. Istotnym faktem jest to, że odkąd młodzieniec odszedł do innego świata, energia pozyskiwana z jego ciała była trzy razy mniejsza w porównaniu z tym, kiedy żył.
        Ręka Sateer'a były w pełni zregenerowana za dwunastym razem. Pierścień także wrócił na swoje miejsce. Hammond'a jednak zaniepokoiło pojawienie się ran na przedramieniu. Znajdowały się w tych samych miejscach, co poprzednio na "starej kończynie". Były identyczne i nie chciały się zagoić. Obserwując je i stwierdzając, że krew krzepnie na nich w normalny sposób, Ham założył na nie opatrunek. Nie mówił nic przy tym. Następnie oparł się plecami o drzewo.
        Stamtąd Hammond obserwował Sateer'a. Każdy jego ruch. Nic nie mówił. Sate ignorował jego obecność.
        Tylko się odezwij nieproszony.
        Taki rozkaz otrzymał. Nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Już nie…
        - Sate, tak prosto z mostu… Powiedz mi, co się odpierdoliło ostatniej nocy?
        Nie odpowiadaj, jeśli cenisz swoje życie.
        "Nie odpowiadaj". Jak powiedziane, tak milczał. Nawet zwykłe "nie" mogłoby tu być nieodpowiednie.
        Ham westchnął.
        - Czyli będziesz milczał, tak? Nawet po tym, jak ci pomogłem?
        Sate otworzył usta z zamiarem wypowiedzenia słów. Niewytłumaczalnie rzuciło go na bok i złapał się za oko.
        - NIE ZROBIĘ TEGO! ZOSTAW MNIIE! - Krzyknął Sateer leżący na ziemi. Spod dłoni, którą zakrywał oko poleciała strużka krwi.
        Ham zostawił Sateer'a sobie samemu.
        - Zrobię już wszystko… - powtarzał cicho do siebie Sate, gdy Hammond utknął gdzieś w swoich myślach.
        Co się dzieje w jego głowie? Jeśli pójdzie tak dalej, koleś mi tu kopnie w kalendarz. Nie wiedziałem, że jego schizofrenia jest na takim poważnym poziomie. W najlepszym przypadku zacznie tylko tracić osobowość. Ale czy mogę to nazwać tylko straceniem osobowości? Jednak jest to zbyt poważne. Nie wiem, czy mogę w ogóle powiedzieć, że nie będę mógł już być w ogóle pewnym siebie podróżując z tą osobą. Wybrał mnie z jakiegoś powodu, wciąż mnie zastanawia z jakiego. Szalonym jest dobierać tak sobie znikąd, z prostej zachcianki towarzysza, który będzie świadkiem "czystki świata".
        Sateer wystrzelił z ziemi niczym śruba kręcąc się w powietrzu. Dookoła niego wędrowały krople krwi z jego oka. W dłoniach miał sztylety przyciśnięte do ciała, aby zmniejszyć opór powietrza, a zmierzał prosto na Hammond'a. Potem zniknął, po prostu zniknął.
Hammond dopiero co widział go lecącego w jego stronę. Teraz po prostu go nie było. Wyparował…
        Ham instynktownie odwrócił się wypatrując Krwiożerczego. Ten leżał plecami oparty o drzewo tuż obok zwłok. Jeden sztylet miał w ręce i podcinał sobie nim przedramię, w miejscu, w którym do niedawna miał założony opatrunek. Robiąc to strasznie się krzywił, zupełnie jakby walczył ze samym sobą. Drugi sztylet musiał gdzieś wyrzucić.
        - Nie przejmuj się mną, Ham - mówił Sateer. - Tak będzie mi prościej, tylko to go zatrzymuje. Będę… Będziemy mieli spokój na jakiś czas, a ty się wyluzuj i nie waż się pytać o cokolwiek, co się przed chwilą stało. Niech to będzie naszą pierwszą zasadą. Jeśli dzieje się ze mną coś niewyobrażalnego lub mówiąc wprost - chorego, nie zadawaj pytań.
        No to nieźle. To się nazywa wahaniem nastrojów. Myślałem, że tylko mogę to spotkać u kobiety w ciąży lub w trakcie zużycia. Jak to nazwała kiedyś Czarna Wdowa? A no tak - menopauza. Czego to ludzie nie wymyślą. Najwyraźniej sami też lubią się bawić w swego rodzaju Arystokratów. Ciekawe dlaczego chcą się obniżyć do ich poziomu… Przecież każdy wie, że Arystokraci są wykwintni tylko na pokaz. Prywatnie to są knury jakich mało. Czemu ludzie chcą być jak te świnie? Osobiście nie chciałbym być świnią. Brudna, śmierdzi łajnem, wysyłana potem na spotkanie do dobrego rzeźnika. Właśnie, było takie powiedzenie, świnię najlepiej zna rzeźnik.
        - Obudź się pajacu, - wykrzyknął bezpośrednio do ucha Sateer Hammond'owi - idziemy z wizytą do Ksam. Mamy tam niedokończony biznes. A chciałem mieć to załatwione przed świtem. Spóźniamy się!
        À propos rzeźnika, mam go tuż przed sobą.
        - Może nawet nie spotkamy Anihilatorów – mówił Ham. -  Zakładam, że ten ostatni wycofał się do reszty, po nową drużynę. Anihilatorzy samotnicy nie są częstym widokiem.
        Sateer szedł już w stronę Ksam. Zaskakujące było to, że po wczorajszym piciu nie powinien wiedzieć gdzie się znajduje, ani gdzie trzeba iść. Mimo to wybrał dobrą stronę.
        - Nie mów mi, – odpowiedział Sate-  że nie będzie w takim razie żadnych porządnych walk. Nadejdzie dzień, w którym zaczną mnie nudzić sami normalni ludzie.
        - Zanim będziesz się tak pchał do walki, to naucz się przynajmniej władać bronią w stanie minimalnym.
        - Masz coś do mojego stylu walki?
        - Słyszałeś kiedyś o zwodzie? W piwnicy nie wykonałeś go ani raz. Żodyn z twoich ruchów nie był zwodem. Słyszysz? ŻODYN!
        - Pff. A ten zwód śrubą przed chwilą? Wyglądałeś na zaskoczonego. - Powiedział aroganckim tonem.
        Co za bałamut.
        - Jeśli byłem wtedy według ciebie zaskoczony, to nigdy nie widziałeś mnie zaskoczonego. A wracając do walki, takie zwody to weź sobie i wsadź tyłek. Takie się nie liczą. Jakbym mógł zwiększyć swoją prędkość, ba, - dodał po zastanowieniu - każdy kto mógłby zwiększyć swoją prędkość wykonałby taki zwód, więc się nie przechwalaj i naucz się tych prawdziwych.
        - Jak chcesz, mogę ci pomóc nabrać tę prędkość i zobaczymy jak sobie poradzisz.
        - Czy to była groźba? - Zapytał się obrażony i wytrącony z równowagi Hammond.
        Nie odpowiedział.
        - Pamiętaj, - kontynuował - żebyśmy wpadli po nowe ciuchy dla ciebie. Nie jest eleganckim nosić surduty bez jednego rękawa. I po jakąś książkę bym się przeszedł, bo może być nudno w międzyczasie.
        - To ja się zajmę miastem w żywej części, a ty zrób sobie zakupy. Nie wiem jak tobie, ale dla mnie brzmi to jak plan.

***

        Ksam, drugi przystanek Sateer'a. Pierwszy obraz prawdziwego świata, świata zewnętrznego. Świata pełnego kłamstw, problemów i niespodzianek, niekoniecznie tych złych, ale na pewno właśnie tych, ponieważ łatwiej je znaleźć. Ale to nie czas rozważania nad dobrem oraz złem. Czas rozważania przeminął niezauważalnie. Decyzja została podjęta. Człowiek nie zdaje sobie nawet z tego sprawy, kiedy postanawia wybrać ścieżkę, która podąża w tej chwili. Może to być każda niewinna chwila, chwila podczas rozmowy z przyjacielem, chwila, w której patrzysz na zwłoki swojego zmarłego dziadka i nie tęsknisz, z jakiegoś powodu, to ci pasuje. Dlaczego? Nie wiadomo. Chwila tragiczna, scena masakry i tragedii, scena odbieranego członka rodziny, przyjaciela, przyjaciółki, kochanka lub kochanki albo tej prawdziwej miłości życia. Czasem tego nie zauważamy. Czasem otwieramy oczy. Czasem wykonujemy czyny niewybaczalne pod wpływem panujących emocji, a widzisz to dopiero po wszystkim i wiesz, że nie ma odwrotu. Zwłaszcza kiedy zgadzasz się z swoją ostateczną ścieżką, którą, jak myślisz, przypadkiem wybrałeś, bo nie chcesz widzieć już skrzyżowań na swojej drodze.
        Tak właśnie teraz myślał Sateer. Albo tak myślał, że myśli. Już sam nie wiedział. Czy myślał, że oszalał? Nie, definitywnie nie. Szaleńcy umierają, a on nie miał zamiaru poddać się objęciom śmierci lub Śmierci . Jeszcze nie. Jeszcze nie czas…
        Nie czas dla niego. Dla innych… cóż wystarczy spojrzeć na Ksam i na to, co się tam rozgrywa.
        Ulica Simekacka, ludzie powoli podążają brukowaną drogą. Tu pieszo, tam jedzie dorożka. Tupot koni, odgłos obijających się podków o kamienie. Promienie słońca łagodnie gładzą twarze. Pomimo braku wiatru, dookoła rozlega się dźwięk świszczącego powietrza, które przenosi zapach bzu.
        Ludzie zaczynają opadać na kolana albo od razu twarzą o twardą nawierzchnię. Lekki szkarłatny deszcz powstaje obok luźnych już ciał, życie tryska z ich tętnic. Kobiety, mężczyźni, chłopcy i dziewczynki, oni wszyscy oddają się jej objęciom. Niektórzy na drogę na tamten świat mają pozostawiony sztylet w swoim ciele. Niektóre ze sztyletów są pozostawiane na ziemi. Każdy z nich w pełni rubinowy.
        Z nicości wypada mężczyzna, świst ustaje. Czarnowłosy leci bokiem naprzód, powoli upada, uderza w bruk początkowo obijając się od niego kilka razy, następnie tylko się tocząc. Rękoma ściska swoją głowę. Gdy nareszcie się zatrzymuje, lekko i bezpiecznie powstaje pomagając sobie prawą ręką, druga zaś wciąż opatula dłonią swoją twarz. Na moment patrzy na swoje krwawe dzieło, uśmiecha się, wykrzywia głowę do tylu, jakby dostał skurczu na szyi i próbował rozprostować ścięgna.
        Dochodzi do siebie. Kaszlnął raz, czuł jak coś rozsadza mu płuca i nie może oddychać. Panicznie podskakuje, aby dostać się na dach bloku lub hotelu, w trakcie nabywania wysokości naliczył pięć pięter. Jego wzrok był coraz lepszy. W Oldtown się dałby sobie rady naliczyć trzech z taką szybkością, z jaką się poruszał.
        Stanął na dachu, odchylił się, ugiął i zwymiotował tym, co jeszcze pozostało mu w żołądku, czyli prawie niczym, po tej nocy w żołądku pozostały mu tylko kwas.
        Czując ulgę rozprostował się, odetchnął i spojrzał na część miasta, która mu pozostała. Zaśmiał się w myślach na myśl o tym, że ci ludzie wciąż o niczym nie wiedzą. Prędkość to błogosławieństwo.
        Krwiożerczy ruszył sprzątnąć kolejną ulicę. Skoczył odbijając się o krawędź budynku, znalazł się nad kolejnym budynkiem, rozpoczął obroty z rozprostowanym ciałem, aby zwolnić rozłożył swoje ciało, aby wymusić największy opór na powietrze. Potem ustawił się górną częścią ciała do nawierzchni, przypominało to drapieżnika rzucającego się na ofiarę. Naliczył żwawo liczbę osób. Skrzyżował ręce i począł materializować sztylety. Dwa celne rzuty, dwoje celów mniej. Solidnie uderzyły w swoje ofiary pozbawiając je życia.
        Korzystając ze swojej nadziemnej pozycji wykonał kolejny obrót w powietrzu, wyprostował lewą nogę, której pięta zmasakrowała kobietę rozrywając ją w pół.  Odczuł ból, który wystrzelił mu z pięty ku tułowiowi. Złamana kończyna w piszczeli momentalnie się zregenerowała, nie pozostawiając nawet śladu po ostatniej akcji.
        Wylądował prawą nogą, wykonał półwoltę, przy czym wytworzył kolejne dwa sztylety. Rzut, a on sam wystrzelił do rudego mężczyzny, wbił mu kolano w twarz wciskając go w ścianę. Kolejne bronie, kopnięcie z obrotem pozwalające przeciwnika, jeśli w ogóle można go tak nazwać. Skok w przód, przy którym praktycznie nie oderwał się od ziemi. Dało to widok, jakby ślizgał się na łyżwach po bruku. Piruet - cięcie - ślizg. Piruet - cięcie - ślizg.
        Wędrował dalej przez ulice Ksam, dynamicznie i nieuchwytnie. Nagle zatrzymał się, do jego uszu doszedł głos dziewczyny.
        - Przed chwilą było szesnaście.
        Dziewczyna stała przy metalowym słupie z czymś na wierzchołku. Z perspektywy Sateer'a nie było można tego stwierdzić.
        - Tak przecież działa zegar, Sky. - Odezwał się chłopak o czarnych i średniej długości włosach i uniesioną grzywką.
        Nie mógł widzieć, być może nie mógł tego poczuć, jak Sate poziomo w powietrzu zadał mu kopnięcie w twarz. Cel poleciał dalej uderzając infrastrukturę miasta.
        Kobieta została złapana, jednym uderzeniem Sateer oderwał zegar mechaniczny z wierzchołka słupa niszcząc go doszczętnie, ją samą nabił na metal bokiem. Przypominała trochę wiatrak i z jakiegoś powodu Sate zaczął nią kręcić pchając jej nogi i idąc powolnym krokiem wbijał ją coraz głębiej.
        Nie mają czasu na pożegnania, myślał, może powinienem im dać szansę… Zresztą i tak nie mogą uciec. A jedyną radą na przeżycie jaką mogę im dać, to ucieczka. Ale powodzenia w ucieczce przede mną. W tej sytuacji może lepsza byłaby zasada możesz się chować, ale nie możesz uciec…
        Przyspieszył kroku, dziewczyna krzyczała głośniej i głośniej. Krew spływała po eleganckich wyżłobieniach słupa strumykami. Jej głos coraz cichszy zanikał, odpływała albo raczej wypływało z niej jej życie.
        Mogliby też kogoś wynająć, aby mnie zabić. Ale to wtedy sytuacja mówi wyraźnie, że oddają swoje życie w cudze ręce, co jest błędem. Nie można dawać swojego życia w cudze ręce, ponieważ cię z niego okradną. Jedna z podstawowych zasad przeżycia.
        Czy mają jakieś szanse od świata? Nie sądzę. Wszystko zostało przesądzone. Już wygrałem, oni tego nie wiedzą, ale zwyciężyłem…
        Obił się od ziemi z ogromną siłą i powędrował nad miasto. Na chwilę zawisnął w powietrzu. Z tego miejsca miał okazję na sekundę zapomnieć o wszystkim i oddać się widokowi miasta, lasów, a także pól je otaczających. Niezwykle barwny widok nie był jednak tym, co interesowało go w tej sekundzie.
        Oczy Sateer'a przeglądały ulice miasta poszukując ocalałych, choć nie wierzył, że jacyś mogli pozostać. Sprawdzał wszystkie miejsca. Jedna rzecz go zaciekawiła. W budynku, na który kiedyś wgapiał się Hammand ,o dziwo, wszyscy byli już martwi. Wyglądali jakby zmarli w trakcie rozmowy przy stole. To było jedyne miejsce, które go zaskoczyło.
         Sateer już nie odnotował żadnego ruchu na terenie miasta, czysto, czyli pozostałyby tylko ostatnie budynki do zwiedzenia. Pozostałe osoby najprawdopodobniej pozamykały się w swoich schronieniach myśląc, że im pomogą, jednak nie tym razem. Tym razem napotkali na swej drodze złą osobę. Czy mogli temu zaradzić?
        Nie. Ale…
        Ale oczy Sateer'a wykryły ciekawą jednostkę na koniu poza miastem. Wszędzie mógł już rozpoznać ten biały ubiór. Śnieżna peleryna tej osoby ponacinana na końcach widowiskowo powiewała na wietrze podczas galopu. Najwyraźniej się mu śpieszyło.
        Sateer materializował dwa sztylety, które wystrzeliły w stronę Anihilatora. Nie widzi ich, nie wykonał żadnego ruchu, który ujawniłby, że się ich spodziewa. Żegnaj podróżniku, nie będzie mi ciebie szkoda, pomyślał.
        Pewność siebie nie zawsze jest pozytywną cechą.
        Spod płaszcza wyfrunął rubinowy łańcuch, który uderzył sztylety i posłał je gdzieś w powietrze
        Sateer opadał na dach, jego mina mówiła jednoznacznie "Co?!".
        Wylądował niwelując siłę z jaką zdobył podczas lotu powrotnego.
        Skąd? Jak? Jak mógł to przeżyć? Wystrzeliłem te bronie z makabryczną mocą. Nie miał prawa przeżyć. Powinien być już martwy. Jak mógł mnie potraktować w taki sposób. To zniewaga dla mojej osoby. Nie…
        Rubin… Skąd mógł mieć rubin. Nie było przy nim żadnej osoby, nie miał możliwości zdobycia krwi. Musiałby spotkać mnie w mieście, aby dostać choćby kroplę rozkoszy. Jakim cudem każde z ogniw łańcucha było w pełni rubinowe?
        Czy jest jednak sposób na wytworzenie przesiąkniętej broni? Jak? Kim on jest?
        Ooooo nie… Nie uciekniesz mi, zostawiłeś plamę na moim honorze, nie uciekniesz. Przede mną nie ma ucieczki.
        - PRZEDE MNĄ NIE MA UCIECZKI, SŁYSZAŁEŚ!?
        Echo odbija się dookoła. Kilka razy usłyszano za jego pomocą przed chwilą wypowiedzianą kwestię. W końcu ustało.
        Oczy Sateer'a rozglądały się po mieście. Wykonał kilka obrotów patrząc na wszystko z największą uwagą. Czysto. Dał sobie chwilę na ochłonięcie. Czas ruszyć do dalszej pracy.
        Wykonał ruch i coś wbiło mu się w plecy. Koniec ostrza mógł podziwiać na swojej klatce piersiowej. Teraz już rubinowego ostrza. Nie byłoby źle, gdyby nie wystawało na minimum dwadzieścia trzy centymetry.
        Sateer kaszlnął kilka razy krwią, która zalewała jego płuca. Wykonał kilka kroków i upadł na kolana nie dowierzając zaistniałej sytuacji, w jakiej się znalazł.
        Pochwycił ostrze i mocnym pchnięciem pozbył się go ze swojego ciała. Tego skutkiem było uderzenie się w żebra i zadanie sobie jeszcze większej dawki bólu, i obrażeń.
        Za jego plecami rozległ się dźwięk tarcia porzuconej broni o powierzchnię dachu budynku. Dźwięk mówił, że była ona dość spora.
        Taka też była, co stwierdził po tym, jak ją zobaczył. Kosa w całej swojej cholernej okazałości. Około metrowa klinga, w całości rubinowa. Kosidło także szklane.
        Obraz przed oczami Sateer'a był wciąż zamazany, ale nie aż tak, że nie mógł stwierdzić, że został rzucony cholerną dwumetrową szklaną kosą! Nie do pomyślenia, że ktoś może dzierżyć coś takiego.
        Powoli wszystko zaczynało nabierać kształtu, ale wciąż było jak za ścianą wykonanej z mgły.
        Rana goiła się. Była na tyle poważna, że trwało to dłużej niż sekundę, bo aż trzydzieści. W trakcie tych trzydziestu sekund, a raczej w ich pierwszej części Sateer spoglądał na niewyraźny obraz postury człowieka, który go tak potraktował. Postura nie wyglądała groźnie. Sateer nie miał siły ani wzroku, aby rozpoznać albo zapamiętać twarz istoty. Nie znaczyło to wiele, bo chyba nosiła maskę ze wzorem. Jednak mgła nie pozwalała jej zapisać w swoich myślach. Ubiór był kompletnie zamazany w jego oczach.
        Śmieciu, nawet nie masz okazji spojrzeć swojej śmierci w oczy… A jeszcze minutę temu ogłosiłeś się panem świata. Żałosne.
        Więc tak to ma się zakończyć? Na samym początku. Nawet nie doszedłem do pierwszej stolicy. Simekat. Tam miało się wszystko zacząć naprawdę.
        Cholera jasna, gdzie jest Hammond, gdy go potrzeba? Skurwysyn pewnie sobie przebiera w tytułach w bibliotece. Tyle z niego pożytku.
        Osoba poczęła materializować kolejną kosę. Kosę, która miała zadanie go zabić i zakończyć wszystko o czym "marzył".
        Miała.
        Kolejna osoba niczym strzała pojawiła się i złapała głowę niedoszłego zabójcy albo raczej niedoszłego bohatera ludzkości. Z daleka dało się usłyszeć tylko uderzenie niczym grzmot i gruchot łamanych, rozpadających się murów.
        Tamta też miała maskę. Co to ma być za maskarada? Bal sobie urządzają? Co to za moda? I czy przed chwilą zostałem uratowany?
        Sateer nie pojmował niczego. Z mętlikiem powstał i oparł się o kolana. Splunął kilka razy, dopóki jego ślina nie przypominała normalnej śliny. Do tego czasu odzyskał ostrość.
        Ta osoba, która mnie uratowała. Ona… Ona też nie poruszała się z naturalną prędkością. Jej prędkość była równa mojej własnej, jeśli nie była większa.
        Spojrzał na horyzont. Koń w galopie nadal przewoził Anihilatora zmierzającego w samo centrum Wersu – do Arkadii. Albo jak to powiedział Hammond? Ach tak - Szklane Miasto.
        Dziwne, że nie przybył na ratunek miasta, może miałby jakieś szanse przeciwko mnie. Te sparowanie, które wykonał przedtem było dobrze wykonane techniczne, jednym zamachnięciem sięgnął oba sztylety. I do tego rubinowa broń. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o staniu z nim twarzą w twarz.
        Ale trzeba wyciągnąć głowę z tych tęczowych chmur. I zająć się obowiązkiem. I czemu jest tu tak głośno?
        Sateer zerknął za krawędź budynku, aby zbadać źródło hałasu. To, co zobaczył, było dla niego wstrząsem. Wziął dwa głębokie oddechy i znowu otworzył oczy.
        To samo.
        Wszyscy… Wszyscy żyją…
        Jakim zasranym cudem oni jeszcze stąpają po tej przeklętej ziemi? Jestem pewny, że zająłem się ogromną ilością tych robaków. Co to? Fatamorgana? Zwykłe przewidzenie? Iluzja? Czemu dzisiaj mam tyle pytań?!
        Wymacał swoją ranę. Wciąż tu jest w ostatnim stadium regeneracji… I wciąż mam mdłości… To zupełnie jakby wszystko się zdarzyło, ale zostało wymazane za wyjątkiem części dotyczących mnie samego.
        Ale jeździec mi się nie przewidział. Ten Anihilator musiał być prawdziwy. Ta osoba z kosą… Czy to możliwe, że nałożyła coś w swego rodzaju bańki iluzjonistycznej na miasto albo nawet na mnie samego?
        Żniwiarz, muszę się dowiedzieć, co się z nim stało.
        Sateer przetarł sobie oczy. I wyruszył w stronę, gdzie Żniwiarz został porwany przez kolejną, równie tajemniczą osobę. Skacząc z dachu na dach rzucał okiem na obraz spokojnej ludzkości zamieszkującej Ksam. Drugiego przystanku, trochę zbyt długiego przystanku. Wątpił, że może dłużej nazywać to miejsce przystankiem. Zbyt wiele się tutaj stało. Miasto te mógł teraz nazwać celem. Zaprawdę mistycznym celem…
        Przy jednej ze ścian budynku zaobserwował małą chmurę kurzu. Tuż nad chmurką znajdowała się wyrwa w ścianie.
        Wylądował przed nią rozniecając kurz i pozbywając się kamuflażu dla innych poszlak.
        Wszedł do środka przez dziurę. Podłoga miała ślady ciągnącej się po niej krwi.
        Złapał go za głowę, pomyślał. Pewnie postanowił wryć ją prosto w podłoże, aby wyhamować. Jest tu nawet kilka włosów. Całych we krwi. Ani trochę nie chce mi się bawić w detektywa, powiedział do siebie w głowie. Chociaż…
        Sięgnął dłonią po trzy lub więcej włosów. Wsadził do ust i possał przez moment.
        Krew jest jeszcze świeża, stwierdził, a przede wszystkim prawdziwa.
        Wyciągnął włosy z ust.
        Blond i to bardzo znajomy.
        Udał się dalej ścieżką krwi. Napotkał kawałek czaszki. Tego nie można przeżyć. Problem z głowy. Ciała brak.
        Odwrócił się w lewo. Krople krwi prowadziły do kolejnej wyrwy. Ślady na podłodze, dwie pary. Zabrali ciało.
        Szedł dalej, wyszedł z wyrwy. Krople prowadziły do najbliższego cienia. Tam ślad się urywał.


Merci (franc.,) - dziękuję.

Ostatnio edytowany przez Ncastl (2019-05-30 23:11:59)

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
dragons-life - stopteam - xtremecraft - itharuteam - m39