Ofiara

Nigdzie się nie pisze tak dobrze jak do szuflady.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-09-11 18:50:45

Ncastl
Administrator
Dołączył: 2017-04-25
Liczba postów: 22
Windows 7Chrome 60.0.3112.113

Rozdział 7 - Les dieux aident ceux qui agissent

Strata doprowadza do szacunku.
Nie doceniacie tego i tych, których macie.
Dlatego będę wam o tym przypominał.

Rozdział siódmy - Les dieux aident ceux qui agissent

        Kroki przyspieszają, a chód zmienia się w bieg, a potem w szarżę. Futryna zostaje wyrwana. Dookoła unosi się pył.
        Hammond kaszle przez cały okres opadania zasłony z kurzu i części ściany. Gdy ta znika ukazuje się nam szklana, prostokątna tarcza w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi.
        To znikąd jej górna połowa opada zsuwając się na dolną, a z wolnej przestrzeni wylatuje strzała. Natychmiast rzucam Hammond'a pod ścianę i staję obok niego. Pocisk, gdy dochodzi do progu pokoju, rozpryskuje się na mniejsze kawałki zalewając całe pomieszczenie kawałkami szkła. Dwóch Anihilatorów.
        Ham sięga po laskę pojedynkową. Lepsze to niż nic.
        Nadciąga kolejna strzała. Tym razem opryski wbijają się w nasze ciała.
        Jesteśmy w kropce. Rozglądam się po całym pokoju szukając alternatywy do ucieczki. Niczego jednak nie mogę znaleźć.
        Pozostaje tylko czekać. Kolejny wystrzał. Kiedy moje oczy dostrzegają szklaną broń wlatującą do środka, rzucam się przez otwór. W ostatnim momencie tarcza rozkłada się i uderza moją nogę odkrywając ją od ciała. "Szkoda mi jej. Przywiązałem się do niej.", tak powiedziałbym, gdyby nie bolało mnie to jak cholera.
        Sateer opada bokiem na ziemię, turla się krzycząc w tym samym czasie, przy czym odłamki wbijają się głębiej w jego ciało i odpycha ręką pod ścianę w pozycji opierającej się o nią plecami.
        Kobieta z tarczą wciąż stoi przed leżącymi na podłodze drzwiami. Była ubrana w biel. Czarne włosy miała zawinięte w kok. Nosiła kurtkę z materiału podobnego do skóry. Sama tarcza wzrastała w jej rękę, z której na całej jej długości wychodziły szklane kolce o grubości około pięciu centymetrów i długości minimum piętnastu. Druga, wolna od szkła ręką miała na dłoni rękawiczkę.
        Maskują pierścienie.
        W miejscu gdzie przedtem były schody, widniał zakapturzony mężczyzna z szklanym łukiem prawie tak dużym jak on sam. Zaskakujące było to, ze materiał broni pozwalał naciągnąć cięciwę. Łucznik także był w bieli. Najwyraźniej jest to ich znak rozpoznawczy. Lecz on nie nosił rękawiczek. Musiały być uciążliwe przy strzelaniu.
        Sateer postanawia na początek zdjąć łucznika. Rzucił w jego stronę sztylet i ruszył na niego skokiem odpychając się od ściany. Noga jeszcze nie odrosła w całości. Potrzebował więcej krwi.
        Łucznik nie dał się zaskoczyć. Wystrzelił strzałę, która odbiła sztylet. Wykonuje gwałtowny piruet i uderza jednym z końców łuku w głowę Sateer'a, który stał tuż za nim. Zaraz po tym "tarczowniczka" szarżuje i przybija Sate'a do ściany. W powstałym huku definitywnie było słychać trzask łamiących się kości mężczyzny.
        Strzelec naciąga cięciwę tuż przed głową mężczyzny. Znienacka pojawia się Ham, oddaje on cios w głowę strzelca laską. Ta od naporu siły pęka.
        - No pięknie… Edycja kolekcjonerska… Kup mówili, będzie fajnie, mówili…
        Sateer wyrwał rękę spod ucisku, zmaterializował broń, którą wbija poziomo, z boku przez szyję tarczowniczki . Krew się leje, a noga odrasta w zastraszającym tempie.
        Sateer, z czterema już kończynami, wywiera nacisk na powierzchnię za sobą przewracając kobietę. Rusza na pomoc Hammond'owi.
        Łucznik wydaje się, że nie poczuł uderzenia Hammond'a. Spowodowane jest to wciąż tkwiącymi w ciałach mężczyzn kawałkami strzał.
        Sateer uderza trzymając sztylety w obu rękach. Naciera na przeciwnika starając się ciąć wroga. Ten jednak kolejno blokuje każdy cios łukiem. Pierwszy, drugi ,trzeci… Przy zdarzeniach odłamki szkła i iskry szybują w powietrzu. Przypomina to mini pokaz fajerwerków. Wiedząc, że w taki sposób daleko nie zajdzie, Sate niechętnie używa części swojej szybkości. Zadaje potężny cios z góry dwoma sztyletami. Łucznik przewidział ten cios, ale nie wie, że tego właśnie chciał Sateer. Bronie są tuż przed zderzeniem, wtedy Sateer sięga do głębi swojej energii zwiększając jeszcze siłę następnego ataku. Ostrze zderza się z łukiem, który wyślizguje się z rąk mężczyzny. Zamach Sateer'a nie trafia, gdyż łucznik odskoczył.
        Sate próbuje zadać ostateczny cios, lecz nagle tępe uderzenie wybija go w powietrze, że uderza sufit i upada znów na ziemię.
        Zakapturzony wykorzystuje sytuację i tworzy kolejny łuk, drugi zmienia się w coraz drobniejszy proszek, aż, w końcu, znika. Znowu wszystko trzeba zacząć od początku.
        Dobrze wykorzystują teren, pomyślał Sateer. Na otwartej przestrzeni miałbym przewagę, mógłbym wykonywać więcej skoków i pozostawać nieuchwytnym. W mieście to dopiero byłaby bajka. Zarzynanie ludzi dookoła dla energii i skoki na budynkach. Hammond wpakował mnie w srogie tarapaty. Gdy tylko stąd wyjdziemy dostanie za swoje. Oj, zapamięta sobie.
        Sate wstaje. Kolejna szarża w jego stronę. Ten odskakuje na lewy bok, odbija sztyletem strzałę kierując jej tor lotu na kobietę, ta dostaje w plecy, między łopatki. Łucznik szybko rehabilituje się kolejnym strzałem. wyrywającym stary pocisk z ciała wspólniczki. Sateer nie próżnuje i wykorzystuje sytuację. W jednej chwili zjawia się przy strzelcu, odrąbuje mu prawą rękę tuż przy ramieniu. Tą samą rękę, która naciągała cięciwę. Była też ręką, na której serdecznym palcu widniał obsydianowy pierścień.
        Zastrzyk energii wyleczył Sateer’a. Duża jej część pozostała jeszcze w zapasie. Kontynuował atak drugim sztyletem w okolice nerki. Trafił. Strzelec odwzajemnił kopnięciem w brzuch, który zgiął mężczyznę w pół. Zaatakował jeszcze łukiem w skroń oszałamiając oponenta.
        Rozległy się kroki kolejnej szarży. Morderca z Oldtown wiedział, że tego nie uniknie. Zupełnie niespodziewanie Ham rzuca się na kobietę zrzucając ją z jej aktualnego toru. Tarcza uderza o ścianę. Budynek jakimś cudem to "przeżył". Kolejnym niewiarygodnym zagraniem blondyna było dobiegnięcie do niewiasty i wbicie sztyletu Sateer'a, najpewniej tego, który zderzył się ze strzałą, prosto w oko. Krew wlała się do broni tworząc kolejny rubinowy sztylet. Kiedy nasiąknął krwią do granic możliwości, a nastąpiło to w sekundę lub dwie, krew zalała jej twarz.
        Ciekawym faktem było to, że Krwiożerczy znów otrzymał całą masę siły przy zaatakowaniu przez Hammond'a jego własnym sztyletem. To dało mu pomysł, na który powinien wpaść już każdy debil. Nawet skarał się w myślach, że już wcześniej na to nie wpadł.
        - Hammond! - Krzyknął najgłośniej jak tylko mogły mu pozwolić naruszone żebra. - Łap!
        Mężczyzna nie był upartym osłem. Posłuchał i odwrócił się w stronę towarzysza. Nagrodą za wysłuchanie były dwa rubinowe sztylety, te którymi jeszcze przed chwilą wymachiwał Zbuntowany.
        - Teraz!? Odkupujesz mi laskę, gnido. Ale dzięki mimo to. - Uśmiechnął się ukazując światu swoje całe uzębienie. Miał strasznie wyraźne kły.
        Sytuacja nie spodobała się Anihilatorom. Ciężko było to jednak potwierdzić z powodu zakrytej twarzy cieniem zakapturzonego i krwi kobiety, która "zatrzymała" w sobie oba sztylety. Zarówno ten w szyi jak i ten w oku. Wyglądała jak potwór z koszmarów. Ham dobrze wcześniej określił Oznaczonych. To nie są już ludzie. Przynajmniej Anihilatorzy. Czy oni, w ogóle, czują ból? W trakcie tej walki jeszcze żaden z nich nie drgnął. Kiedy odciąłem temu kolesiowi rękę, ten wydawał się potraktować to jak coś codziennego. Zupełnie jakby złamał mu się tylko paznokieć, a nie cała kończyna. Może są na proszkach…
        Walka ciągle trwała. Hammond władał sztyletami niczym mistrz sztuk walki. Sateer zastanawiał się, czy nie lepiej od niego samego.
        Starcie podzieliło się na dwa pojedynki. Ham kontra kobieta. Sate kontra jednoręki. Pomimo braku części swego ciała nadal utrzymywał się w dobrej pozycji. Sate walcząc bez przyśpieszenia miał problemy. Sięgał lekko do "magazynu". Nie brał zbyt wiele. Liczył na długą walkę. Traktował ją jak taniec na balu, z tą jedyną.
        Pozostałą lewą kończyną sparował ataki Krwiożerczego z pomocą swojej broni. Iskry oświetlały piwnicę.
        Hammond także poczuł się pewnie. Kobieta sama nie mogła zrobić zbyt wiele. Co prawda nadal blokowała ciosy, ale robiła to z trudnością. Może gdyby wydarła sztylety, które o dziwo jej nie zabiły, i postawiła wszystko na jeden atak, mogłaby się wyleczyć, kontynuować walkę jak to należy każdemu wojownikowi… oraz wojowniczce.
        Chcąc nie chcąc byli na straconej pozycji. Albo się wycofają i pójdą po wsparcie, albo wszystko pójdzie w piach łącznie z nimi samymi, o ile rzecz jasna nasza zacna kompania postanowi ich pochować…
        Brzęki ocierających się o siebie broni zaczynały nudzić bohatera. Ale bardziej nudziła go walka na z góry wygranej pozycji.
        Jednym sztyletem zaatakował łuk przesuwając go z dłonią strzelca na jego lewą stronę. Później kopnął w okolice łokcia łamiąc otwarcie. Kość żałośnie wystawała i obserwowała zbliżającą się śmierć. Następnie tą samą nogą powracając ją do siebie kopnął piętą w tył kolana. Spowodowało to upadek przeciwnika na Sateer'a, który złapał jego rękę i pchnął ją wypychając z barku.
        Tak klęczącą postać pozbawił głowy jednym porządnym cięciem.
        Jakby jeszcze było mu mało kopnął ją niczym piłkę w kobietę, wycelował idealnie. Trafił prosto w uchwyt broni wystającej z szyi. Gdyby nie wciąż tnący na prawo i lewo Hammond, poradziłaby sobie z tym ciosem, lecz teraz mogła tylko umrzeć.
        Ham skorzystał z okazji, wbił sztylet w drugie oko. Kolejnym cięciem także odrąbał jej łeb. Sate tylko przyglądał się z boku jak ten kończy jej żywot.
        Oboje wzdychają i wyrównują oddech powracając go do stanu sprzed potyczki. Sateer nie czuje się zmęczony dzięki odnowionemu bankowi mocy. Interesujące jest to, że Ham zdaje się też być w porządku. Po minucie odłamki uleciały z ich ciał.
        - Wiesz Ham - inicjuje Sate - nie spodziewałem się, że masz taką krzepę.
        Ham spojrzał pod kątem na przyjaciela, jeśli tak można go nazwać.
        - Wiele rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz i nie prędko się dowiesz. Ale bądź spokojny. Nie zagrożę ci.
        Przesiadują na podłodze.
        - Hej, Ham?
        - Tak?
        - Możesz mi łaskawie powiedzieć jak się stąd wydostaniemy. Jakoś nie chce mi się ufać wejściu frontowemu. Założę się, że stoi tam przynajmniej jeszcze jeden z nich. Albo stał. Ciężko byłoby mi uwierzyć, że nie zawołał posiłków po tak długim czasie oczekiwania na swoich już zmarłych koleżków.
        Hammond wydawał się nie słuchać, albowiem oglądał swój poplamiony już strój. Nie był zadowolony. Pewnie lubił ten garnitur, który teraz wyróżniał się plamami z krwi i ubytkami.
        - Załatwię nam bezpieczny powrót na górę. Przewidziałem już kiedyś, że takie okoliczności będą mogły zajść i się przygotowałem. Tego się nie będziesz spodziewać.
        Ruszył w stronę pokoju z trofeami, których stan nie był już tak zapierający dech w piersi. Ham podszedł do trofeum z głową tresera. Zdjął je, a podróżnikom ukazało się tajne przejście wyżłobione w ziemi. Było ono małe, ale wystarczające, aby przecisnąć.
        - Ten tunel zaprowadzi nas prosto do najbliższego kanału. Stamtąd możemy się udać gdziekolwiek zechcemy.
        - Chcesz mi powiedzieć, - zaczął Sate z złością w głosie i patrząc wprost w niebieskie oczy kolegi - że ten zasrany tunel był tu przez cały czas, gdy napadli nas Anihilatorzy próbując nas zanihilować? Że podczas naszej ciężkiej z początku walki… Nie… Że, gdy byliśmy zamknięci w tym przeklętym pomieszczeniu, tuż obok nas ukryte było to oto miejsce. Miejsce będące genialnym i niezawodnym środkiem ucieczki oraz gdybyś był łaskaw wspomnieć o nim wcześniej, wydostalibyśmy się z opresji, nie narażając się na utratę zdrowia lub nawet życia?
        - No.
        - Ham, kocham cię ty pojebany sadysto.
        - Też cię lubię - odparł uradowany. - Ale jeśli możesz idźmy już. Musimy skoczyć po nowe ciuchy. Te tutaj już na nic nam się nie przydadzą. Nie mówiąc już o ich zapachu. Na szczęście znam świetny sklep z klamotami. Mówię ci, - wykonał ruch składając dłoń w dzióbek i całując go - każdy coś sobie znajdzie dla siebie. Właściciele wiedzą, co to jest moda i swoboda ruchu. Są tam stroje, które pasują równocześnie do tańca i zabijańca.
        Pierwszy do środka wszedł Hammond z racji, że lepiej znał to miejsce i był odrobinę mniejszy od Sateer'a, dla którego tunel był odrobinę za wąski. Czołgając się przez jakiś czas nareszcie wydostali. Dotarli tak do kanałów.
        - Hammond, czy nie zastanawiało cię, dlaczego ten koleś z łukiem się nie zregenerował. Przez cały czas na załatwić, a nie skorzystał z tego.
        - Nie mogę ci nic specjalnego powiedzieć na ten temat, ponieważ nie jestem Oznaczonym. W końcu nie mam pierścienia. Mam natomiast teorię. Otóż materiał, z którego produkujecie ciała które wykorzystujecie jako broń, posiadają zdolność do wysysania krwi. Jest to zauważalne poprzez rubinowy odcień, który przybiera dla przykładu twój sztylet. Sądzę, że pełni on funkcję raz ładowanego ogniwa. Energia, którą wydobywa i wchłania jest w mgnieniu oka dalej wędruje do właściciela sztyletu. Broń wciąż pozostaje czerwona. To efekt czegoś w rodzaju skażenia. Z tego powodu czerwone, czyli skażone odłamki nie mogły z nas wyciągać więcej życiowej siły.
        Sateer przytaknął.
        - Brzmi sensownie.
        - Ale to wciąż teoria.
        Jesteś nadal pewny swojej decyzji? Jest podejrzany, to wystarczający powód.
        Teoria była interesująca. Nie zrozumiane jest wciąż, w jaki sposób pobieram moc nie używając broni. Czy krew ofiar przechodzi przez moją skórę? Pamiętam też jak pierścień nasiąknął kiedyś krwią…
        - Hej! Nie dąsaj się, Sate! - Powiedział Ham szturchając piąstką ramię mężczyzny - Idziemy na zakupy. Zobaczysz jaka to będzie frajda. Jeszcze tylko kilka kroczków i będziemy mogli wyjść z kanałów.
        - Będąc zamyślonym, mogłem zapomnieć przynajmniej na chwilę, że jesteśmy w tych walącym smrodem ludzkości kanałach. A teraz muszę znosić je i ciebie naraz.
        - Oj tam. Nie marudź. Zawsze przynajmniej spławiliśmy tamtego gościa. Zawsze trzeba patrzeć na świat optymistycznie. W moich stronach gadali zawsze zamykaj drzwi przed dziesiątą.
        - To nie ma nawet nic wspólnego z optymizmem.
        - A czy to ważne? Istotne jest to, że mam rację, bo ja zawsze mam rację i moja racja będzie zawsze racniejsza niż kogokolwiek innego.
        - Skąd ty się urwałeś, bałwanie?
        - Wypraszam sobie, ale jeśli mamy się za moment wyzywać od szaleńców, to ty zamordowałeś całe Oldtown.
        - Nie chciałem nic takiego powiedzieć.
        - Ale ja wiem, że chciałeś. I tak wiem, że jestem piękny, a panie nie mogą mi się oprzeć. Bardzo mi miło, że zwracasz uwagę na takie cechy. Tak, tak, nie musisz mówić, że beze mnie nie dałbyś sobie rady z Anihilatorami.
        Widzisz?  Nie wytrzymasz z nim za długo. Jego głupota przekracza granice wszechświata.
        Nawet jeśli, to teraz będzie moim psem. Ich iloraz inteligencji wydaje się być do siebie zbliżony. Założę się, że jeśli wykonano by na nich zamianę mózgów jemu wyszłoby to na dobre. Czyż on nie jest uroczy?
        Nienawidzisz sarkazmu.
        Nie gdy ja go używam. Bądź cierpliwy. Każdy zginie prędzej czy później. Dotrę do wszystkich, lecz wpierw obalimy system. Chaos będzie cudowny oraz zdumiewający.
        Ręczę cię za słowo.
        Raczej "się".

***

        Kanały zajęły im jeszcze około dziesięć minut. Nic ciekawego. Wszędzie tylko odchody i szczury napotykane w czasie drogi. Hammond nie zawiódł i doprowadził Sateer'a do wyjścia.
        Zachodzące słońce chwilowo oślepło Sateer'a. Gdy mu przeszło znowu mógł obserwować miasto, które powoli zasypiało. Dzień się kończył i wszyscy wracali do domów.
        - Ham?
        - Ta?
        - Nie żeby coś, - zainicjował łagodnym tonem głosu, który zupełnie nie pasował do jego postaci, zwłaszcza z powodu jego aktualnego wyglądu i tego, że dopiero co zamknął księgę życia dwojga ludzi - ale jest już ciemno.
        - No i? - Zapytał niewinnie Ham, który wciąż nie rozumiał co ma mu do przekazania Sate.
        - No i to, że jest już ciemno, a wszystkie sklepy są lub będą lada moment pozamykane. - Przeszedł do rzeczy Krwiożerczy.
        Ham uśmiechnął się krzywo. Na twarzy miał ten dziwny, kwaśny grymas.
        - Czy ty sobie żartujesz? - Odparł ulegle i miękko.
        - Eeee…
        - Pogadaj lepiej sobie z drugim sobą, bo tamten pewnie się z ciebie teraz śmieje i tarza trzymając się za… brzuch? Zresztą wiesz, o co mi chodzi. Dobra. - Mówił dalej widząc zdenerwowanie i niezadowolenie - Wytłumaczę ci to prostym pytaniem. Czy ty naprawdę sądzisz, że ktokolwiek chciałby nas wpuścić do swojej posiadłości, gdy jesteśmy w takim "nienagannym" stanie? Bo ja nie dopuściłbym, aby cokolwiek dostało się do mojego domu coś tak śmierdzącego krwią i uryną. Chłopie, dopiero wyszliśmy z kanałów. Wykąpmy się albo chociaż przewietrzmy, bo Anihilatorzy są aktualnie w stanie złapać nas na sam zapach gówna… Z drugiej strony patrząc… - Nie kończył nadawać po namyśle - Ty, może nas zostawią jeśli będziemy tak walić? Co jak co, ale ja bym nas nie dotykał na ich miejscu. Pomyślałbym, że jeszcze mógłbym się zarazić ospą czy jakąś inną gruźlicą.
        Tak, nigdy nie zrozumiem tego, co siedzi mu w głowie.
        - Może i masz rację…
        Zaczęli iść. Sate spokojnie rozglądał się na otaczające go budynki. Patrzył jak baby trzepią dywany na balkonach, jak to ludzie w domach czytali książkę przy przygotowanej już do zapalenia świecy i czuł czasem wylatujący z niektórych budowli mieszkalnych miły zapach przygotowywanego posiłku. Kiedy ostatni raz miałem coś w ustach? Jeżeli o tym pomyśleć to chyba nie jadłem od minimum trzech dni. Jakim cudem trzymam się na nogach zważając na moje walki i problemy ze snem?
        Zastanawiając się na tych przyziemnych dość rzeczach, Sateer nie zdał sobie sprawy z tego, że Ham już się zatrzymał. Po piętnastu metrach zawrócił i podszedł do Hammond'a.
        - To tutaj?
        Stali przed posesją z znakomicie przeciętym żywopłotem. Na równym trawniku, gdzie żadne źdźbło trawy nie było dłuższe od drugiego, a liść z gdzieniegdzie wyrastających drzew nie miał "prawa na parkowanie", stały fontanny wystrzeliwujące ku niebu strumyki czystej, przezroczystej, lekko błękitnej wody. Fontanny okalały marmurowe posągi nieznanych Sate'owi zwierząt. Wyglądały jak upierzone lwy z ogonem jaszczurki. Tyle że te lwy miały jeszcze dodatkowe dwie głowy - węża i orła, ewentualnie jastrzębia, w każdym razie nie było to istotne jaki to był ptak. Pośród trawnika wiła się obsypana żwirem ścieżka, która przypominała rzekę rzucającą się na boki pochłaniając fontanny. Takie poprowadzenie drogi zmuszało istotę ludzką do zwrócenia uwagi na miejsce, w którym się znajduje. Było to pułapką, ponieważ ciężko było się od tego oderwać. Na końcu kamiennej rzeki widniały kasztanowe, rzeźbione drzwi. Sam budynek posiadał od groma filarów. Był boski.
        Hammond charknął i splunął zieloną flegmą. Ta poleciała kilka metrów i wpadła do najbliższej fontanny. Sateer stał w miejscu z otwartymi ustami nie dowierzając temu, co zaobserwował, a raczej z niedorzeczności zdarzenia.
        - Nie - powiedział Hammond ruszając dalej.
        Sateer ma już zacząć iść, lecz w całym Ksam rozchodzi się huk. Bohaterowie odwracają się instynktownie w stronę źródła hałasu. Ich oczy stają się świadkami góry kurzu wynoszącego się ponad budynki, a potem opadającego ku ziemi.
        - Co to miało być? - Pyta się Ham.
        - Jeśli o to chodzi, to dziwi mnie, że nie stało się to wcześniej.
        - Wypowiadaj się prościej przy mnie. - Mruczy pod nosem Ham. - Nie jestem osobistością, na której można używać domysłów i sarkazmu.
        - Ten budynek, który się zapadł to przecież ten sam budynek, w którym stoczyliśmy walkę. Tarczowniczka kilka razy pieprznęła porządnie także i budowli.
        - Jakoś się to klei. Dobra lecimy, czas to pieniądz, a pieniędzy nie mamy.
        Jednak dlaczego nie zawalił się wcześniej?
        Sate zostawił te myśl na później i poszedł dalej. Przeszli kilka uliczek. Noc już zapadła, gdy dotarli do drzwi sklepu z odzieżą. Nie był on jednak zachęcający do zwiedzenia. Tablicę z nazwą pozbyto się pewnie dawno temu. Drewniane manekiny chyba próchniały, a ubrania na nich zawieszone nie nadawały się nawet do opisania. Karciły wzrok samym swoim istnieniem.
        - A kąpiel czy coś?
        - Serio mi uwierzyłeś? - Zgiął się opierając rękoma o kolana i zaczynając się chichrać.
        Nie chcąc się upokorzyć, Sateer postanowił się nie przyznawać.
        - Oczywiście, że ci nie uwierzyłem, tłumoku. Co ty sobie wyobrażasz?
        - Pytanie brzmi, czego sobie nie wyobrażam? - Ton jego głosu zakładał jakiś podtekst.
        Stali przed wejściem dwie, trzy minuty. Dwudziestolatek zaczął się niecierpliwić.
        - Łaskaw tyś mi rzec, - mówił z poetyckim akcentem -  po jaką cholerę mu tutaj czekamy? - Zakończył zdanie podnosząc głos.
        - Jak otworzą. Na co innego mógłbym czekać!?
        Sateer myślał, że się przesłyszał. Z czasem dotarło do niego, że to, co usłyszał było prawdą i zasadził otwartą dłonią w tył głowy Ham'a z taką mocą i takim sposobem, aby ten upadł na ziemię.
        - Zapominalski idiota zapomniał kim jesteśmy. Nosz… - W tym miejscu pojawiła się wiązanka przekleństw nie znanych światu.
        No może znanych, ale szkoda tak obarczać świat dźwiganiem takich słów.
        Ham powstał niezdarnie przetarł kolana, aby oczyścić je z kurzu. Spojrzał na brudne ręce i podszedł do drzwi, i ukucnął przed nimi samymi.
        Ciszę nocy począł dewastować odgłos uderzeń metalu o metal.
        - Co ty tam znowu kombinujesz? - Pyta zaciekawiony spoglądając na blondyna.
        - To co według ciebie powinniśmy wykonać. Włamuję się.
        Sate wziął głęboki oddech. Przysiadł i przeglądał bacznie teren. Nie odzywali się do siebie.
        - Ham - zaczął Sateer. - Czemu nie włamiemy się do tamtego sklepu? - Mówił zwrócony w stronę innej zadbanej wystawy.
        - Co się zaczyna, to trzeba skończyć.
        Sateer wiedząc, że nie znajdzie już wspólnego języka z Ham'em, zbliżył się do drzwi, odepchnął lekko blondasa i lekko kopnął drzwi. Te wskutek działającej na nie siły oderwały się od zawiasów i padły na ziemię.
        - Taki z ciebie kolega - powiedział Hammond.
        - Nie musisz dziękować.
        - Mieliśmy okazję wejść tam bez żadnych śladów. Czemu to zrobiłeś?
        - Abstrahując od stanu technicznego tych drzwi i zarazem porównując je do znanej już nam piwniczki w świętej pamięci budynku… Chyba opowiadać nie muszę.
        - Sofizmaty mi powiadasz - burknął na koniec.
        Zapominając o wypadku weszli do środka. Ham puścił Sateer'a przed siebie idąc pół kroku za nim.
        Sate przeglądając stroje nie chciał ich dotykać. Wszystkie były w jedynym swoim rodzaju. Brudne, zagryzione przez mole czy inne diabelstwo i wyblakłe. Słowem - nie warte uwagi, a co dopiero założenia.
        - Ham, czy to było otwierane przez ostatnie kilka lat? Bo nie wygląda mi na takie.
        Ham nie odpowiada.
        Ignorując fakt, Sate zmusza się i sięga ręką po żakiet. Kiedyś jeszcze w ciemnym graficie, teraz - szaraczek. Jedyne guziki, które mu zostały to dwa na rękawy. Po jednym na każdy.
        - To jest szmateks  dla barbarzyńców. A przynajmniej był…
        Odstawił go na miejsce rezygnując z dalszego oceniania. Sięgnął zaś po garnitur żakietowy. Ubiór nie chciał być już ruszany. Rozpadał się w uścisku.
        - To przecież jakiś żart, Ham!
        Ham nie odzywa się.
        - Ham, gdzie jesteś, ty sukinkocie?! - Spróbował ponownie, tym razem grzecznie.
        W jego uszach pojawiły się rozpoznawalne dźwięki.
        - Ty cholero…
        Sate udał się w stronę wyjścia szukając źródła metalowych uderzeń. Będąc na świeżym powietrzu ujrzał Ham'a, który borykał się z drzwiami frontowymi drugiego budynku.
        - A nie mówiłem, żeby tam się włamać?
        - Coś się kończy, coś się zaczyna, sir - odparł Hammond.
        Hammond grzebał w zamku. Coś stuknęło w środku.
        - Otóż to. - Wypowiedział powoli, bez pośpiechu. Szczycił się osiągnięciem.
        Hammond wstał i rozprostował obolałe kolana.
        - Voilà!* - Wykrzyknął i wprowadził Sateer'a do środka. - Attention* na próg - Sateer, co prawda nie zrozumiał do końca słów Ham'a, ale widział, że go zaprasza i, że jest coś z progiem.
        Wnętrze wyglądało znakomicie.  Rzędy ubiorów wisiały z gracją zachęcając zwiedzających do kupna. Kontrast spowodował, że jeszcze bardziej doceniano zawartość prezentującą.
        Sate przeszedł obok rzędu z frakami, potem z zwykłymi marynarkami, long-coat'ami, dubletami i żakietami. Trafił prosto na surduty wziął pierwszy lepszy. Oczywiście był czarny, dwurzędowy, guziki pokryte jedwabiem, tym samym co jego klapy. Jak to surduty, nie posiadał kieszeni zewnętrznych, co odrobinę go irytowało.
        Powziął cały zestaw zadowolony z wyboru. W szczególności butów. Najbardziej eleganckich jakie kiedykolwiek widział.
        Będąc spełnionym, już w nowym stroju, rzucił się do wyjścia.
        - I tyle? – odezwał się Ham w nowym ubiorze - Tak się namęczyłem, żeby otworzyć ten zamek za pomocą wytrycha, a ty bierzesz pierwsze lepsze i wychodzisz? Nawet nie rzuciłeś okiem na dublety. Widziałeś jakie miały fajne pufki?
        - Ładny long-coat. Nie wiedziałem, że są na sprzedaż białe wersje. Nie wiedziałem, że w ogóle takie można produkować.
        - Znawca na modzie się znalazł… Tfu! - Po chwili zdał sobie sprawę, że wypowiedź była komplementem - Naprawdę? Podoba ci się? Spodziewałem się szyderstwa z twojej strony.
        - A sarkazmu?
        - Pieprz się!
        Wyszli na świeże powietrze.
        - Także jakiś pomysł gdzie teraz idziemy? - Zapytał się Ham.
        - Ku Simekat. Po drodze złapiemy jeszcze kilka miast i zapewne Anilków.
        Hammond podrapał się po głowie.
        - Anilki, dziwne określenie. Bądź co bądź, skoczmy do karczmy czy jakiegoś pubu. Zgłodniałem, nie wiem jak ty, ale ja definitywnie tak.
        - Dobra, ale wolałbym poza miastem - niechętnie zgodził się z kompanem Sateer.
        - W takim razie… Do "Dwunastu żyć"!

***

        - Założę się o ścięcie mojej własnej głowy, że nie możesz uporać się z myślą dlaczego "Dwanaście żyć"? Co się kryje za tą nazwą? Jakie tajemnice świata są w niej zawarte?
        - Nie.
        Sate znużony stał przed wejściem. Czekał na swojego "błazna".
        - Ależ, ależ. Proszę się nie wstydzić - kontynuował Hammond. - Och… Spokojnie, już odpowiadam Nie bądź tak niecierpliwy. Wiem jednak jakie emocje się z tym równają.
        - Skończyć mógłbyś już jakieś pół godziny temu. Jak można tak długo gadać o karczmie w środku niczego?
        - Także "Dwanaście żyć" posiadło swoją nazwę dzięki temu, że do każdego posiłku trzeba aż dwunastu zwierząt. Tak oto nieważne, co zamówisz, dwanaście istnień będzie musiało być pozostawionych bez życia. I duszy, jeśli zwierzęta takową posiadają.
        Cisza, w końcu. Sate chwycił się drzwi jak brzytwy - ostatniej deski ratunku.
        - Ale…
        - No jasna cholera!
        - …zastanawia cię pewnie jakie to zwierzęta wykorzystywane do potraw. Potraw, które są niebem na talerzu, które Bóg - którego zresztą Hammond nie wierzył - pozazdrościłby. Tak więc należnością jest zacząć od…
        Sateer siedział już na ławie czekając na zamówienie - Szczupak z sosem pomidorowym, podany z sałatką z jakimś mięsem i lampką wina Himens. Pomyślał, co by było, gdyby zamówił samego szczupaka. Dwanaście mięs mówili. Pewnie zażarł jedenaście innych zwierząt.
        A lampka wina? A nie, przecież to nie danie.
        - Dlaczego mnie tak traktujesz, niewdzięczniku. Robię dla ciebie tyle- -Począł narzekanie
        - Kelner butelkę najlepszej whisky dla tego pana - wciął mu się w zdanie Sateer.
        - Jakiś ty dobry, o panie.
        Ile dajesz im czasu?
        Nie dożyją poranku.
        Czekanie na zamówienie nudziło. Strasznie nudziło. Sate patrzył to na wyczyszczone stoliki, to na ladę, to na osobników na niego się patrzących, to na innych skarżących się i na tych samych osobników wychodzących kątem oka zerkających na Sateer'a.
        Czysto od Anihilatorów, ale innych też należy się wystrzegać.
        Po "przeskanowaniu" wzrokiem wszystkich przyjezdnych, mógł stwierdzić, że jest w bezpiecznym lokalu.
        Podano do stołu, Sate zjadł swoją porcję, a Hammond swoją mieszankę mięsną z ryżem i warzywami.
        Dla podtrzymania stanu umysłu popijali sobie strzałami whisky.
        - Tej! Magik! Mas tam jesce jedną buteleckę magicnego napoju?! - Zapach z ust Hammond'a powalał każdego, kto chciał przejść obok blondyna.
        - Nie podam, wynosić się!
        - A ja ci zapłaciłem. Z szacunkiem obchodziliśmy się między sobą. Jak Kuba Bogu, chrząszcz w domku!
        Nie miało to najmniejszego sensu. Sateer nie był w stanie zmieszać go z błotem, ale zrobiłby to gdyby nie był w tak zmęczony towarzystwem kolegi przy stole. Miał go po dziurki w nosie. Czuł jednak, że jeśli starałby się coś powiedzieć, to nos zaszczyciłby go inną zawartością. Zdecydowanie starał się nie brać oddechów, a jak już musiał, robił to ustami.
        - To chociaż jakieś miejsce do spania? Byłby pan miły?
        - Wynosić się z mojej posiadłości albo sam się was pozbędę - mówił polerując białą szmatą szklankę po trunku.
        - Za ning uprzejmości. Chodź, Sateer. Kumplu. Nie jesteśmy tu mile widziani.
        Objął towarzysza, pomógł mu wstać. Wstanie zaś było ostatnią czynnością, której pożądał. Kroki stawiał niepewnie, trącał się jedną nogą o drugą. Obraz zamazywał się, karcił każdy ruch.
        W miedzy czasie coś upadło Hammondowi. Był to szklany kolec, który niezwykle zwinnie schował do kieszeni. Sateer tego nie zauważył.
        Współpracując ze sobą oddalili się i udali się gdzieś na stronę. Nie widział gdzie, nie obchodziło go to. Skoro już wstał chciał tylko uciec i położyć się spać, bo właśnie snu brakowało mu od kilku dni. To mu wystarczało, bo o ile mógł ufać Hammond'owi i sobie samemu, co o dziwo było trudniejsze niż to pierwsze, to Hammond powiedział coś w stylu.
        - Spokojnie, przyjacielu. Życie to skurwysyn. Mówi się, że do broń zabija. Ale życie jest największym mordercą. Dotrzemy do miejsca, w którym uczęszczałem w podróży po świecie.
        Co do tego z mordercą, to chyba były jego własne myśli. Albo głos. Mniejsza, wszystko jedno.
        Nogi pracowały mu mechanicznie. Jedna za drugą, jedna za drugą, jedna… Nie, czekaj! Niepewnie! I znowu.
        Odpłynął.

***

        Ham drzemał sobie spokojnie przy ognisku. Nie wiedział jakim cudem go zapalił. Skąd wziął rozpałkę i tak dalej. Ważne, że było ciepło. Na ziemi rozłożył jakieś szmaty, ale czyste szmaty. Chyba koc piknikowy. Skąd? Tajemnica przypadku i przeznaczenia.
        Spokojna noc. Na niebie pojedyncze przelatujące chmury zasłaniały niektóre gwiazdy, ale w piękny sposób, azaliż przepuszczały część światła.
        Właściwie to zbliżał się świt. Za godzinę słońce powinno atakować promieniami na wschodzie. Sowa odezwała się słowem, tak ciągle, regularnie.
        Początkowym planem Hammond'a było stanie na warcie. Początkowe plany, jak się okazało, mają tendencję do zmian. Z tego powodu Ham chrapał sobie spokojnie we śnie.
        Nie dano mu się wyspać, przynajmniej jeszcze.
        -Aaaaaaaaaargh!
        Krzyk rozległ się po okolicy. Z początku ludzki przerodził się w warczenie i wycie demoniczne. W niczym już nie przypominało ludzkiego.
        Bębenki w uszach lada moment miały pęknąć. Siła dźwięku była przeogromna. Ham zbudzony, próbował wstać. Głos przybrał na sile i wywrócił Hammond'a. Nie do wyobrażenia było to, że fale dźwiękowe mogą mieć taką moc.
        Hammond zdał sobie sprawę jak blisko jest źródło dźwięku, kiedy usłyszał jak istota upada na ziemię wypiętrzając piasek. Powstała swego rodzaju burza piaskowa.
        Ham wcisnął się płasko w ziemię. Nie widział istoty i zapewne nie zobaczy. Za chwilę zginie. Sateer umarł przede mną. Tak szybko się kończy podróż? Nawet się nie zaczęła…
        Znów wycie jeszcze głośniejsze, choć Ham myślał, że głośniejsze być nie może. Znikąd burza piaskowa zniżała się powoli. Głos cichł. Tracił swoje demoniczne warczenie.
        Opadła.
        Ham nie zastanawiał się. Bezinteresownie doczołgał się w miejsce gdzie leżał Sateer, aby mu pomóc lub, co najgorsze pochować.
        To co zobaczył było jednak gorsze od jego wyobrażeń.
        Przeszły mu ciarki po plecach. Wyjątkowo zimne. Przełknął ślinę, której w ustach miał kilka kropel.
        - Qu'est-ce qui s'est passé!?* - Wykrzyknął.
        Zamrugał kilka razy. Nadal nie dowierzał.
        - Qu'est-ce qui s'est passé!? - Wykrzyknął jeszcze głośniej z przerażeniem.
        Sateer klęczał. Wymiotował krwią. Masą krwi. Wszędzie krew. Z oczu spływały mu istne rzeki. Z nosa tak samo. Wspomnieć należy jeszcze o jego ręce, która została dosłownie wyrwana. Leżała ona obok Sateer'a. Widoczne na niej było mnóstwo zadrapań.
        Rozległo się wycie Sateer'a, niczym płaczące dziecko.
        Pierwsze, co zrobił Hammond, to udał się do pieczary, która była kiedyś jego kryjówką. Wrócił z fiolką z czerwoną zawartością.
        Obserwował krótko zmasakrowanego mężczyznę, którego włosy były bardziej rozczochrane, aniżeli zwrócone ku tyłowi jak wtedy, kiedy go poznał. Rozpoczęła się regeneracja ciała. Krew w fiolce najwyraźniej była wystarczająca.
        Siedział przy nim obserwując teren, lecz i on po czasie się położył. Zostawił mężczyznę sobie samemu. Miał dość. Był zmęczony alkoholem i emocjami. Emocjami bardziej.
        - Kto by pomyślał, że już jest w takim stanie… - Powiedział cicho Hammond.
        Zasnął z dziwnym spokojem.


Voilà! (franc.,) - Proszę bardzo!
Attention (franc.,) - uwaga.
Qu'est-ce qui s'est passé!? (franc.,) - Co się stało!?

Ostatnio edytowany przez Ncastl (2019-05-30 16:28:24)

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
mc-town - ashesofgothic - dragons-life - stopteam - losblancospylife