Ofiara

Nigdzie się nie pisze tak dobrze jak do szuflady.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2017-06-10 00:06:22

Ncastl
Administrator
Dołączył: 2017-04-25
Liczba postów: 22
Windows 7Chrome 58.0.3029.110

Rozdział 6 - Les contraires se guérissent par les contraires.

Ludzie mówią bądź sobą,
nie ukrywają się, nie zasłaniaj się maskami.
Dlaczego więc wyzywają od szaleńców?
Dlaczego osoby będące sobą, nie podchodzące
pod NORMY są odrzucane.
Bądź inny, a zostaniesz znienawidzony.
Czasem się zastanawiam, kto tu naprawdę jest szalony?


Rozdział szósty - Les contraires se guérissent par les contraires


        Miasto. Mam świadomość, że to jest jakieś tam miasteczko, ale muszę powiedzieć, że tutejsze budowle mnie zaskoczyły. Wszystko z cementu i kamienia. Ulice wybrukowane w całości, a wzdłuż nich lampy.
        Ładnie tu. Szkoda tylko, że mój kochany ogień nie będzie się łatwo rozprzestrzeniać w tym miejscu, ale z drugiej strony patrząc, po co marnować czas na coś takiego. Z moja zdolnością zabijania miasto mogłoby zostać oczyszczone z brudu w kilka minut. W dodatku branie spraw we własne ręce bardziej mi przypada do gustu.
        Ale wpierw trzeba zająć się tym gostkiem.
        Spojrzał z góry na mężczyznę. Ledwo utrzymywał oddech i łapał się za serce jakby miał jeszcze jakąkolwiek szansę na przeżycie ataku. Cóż przeżyć przeżyje. Niestety. Tak samo zachowywał się prawie każdy jego poprzednik. "Panuj nad sobą." Tak, to była dobra podpowiedź. Jednocześnie gdyby jednak mnie trafił…
        Nieważne. Z dalszych prowadzonych przeze mnie obserwacji widzę, że skutkuje prawidłowo tylko trafienie w serce. Nie będzie to problemem.
        Ma torbę, a w niej płaszcz, idealnie, nawet świetnie, już prezent od nieznajomego. W nagrodę spytam się uprzejmie jak ma na imię.
        Sateer założył płaszcz. Cel spojrzał na swoje ręce.
        Najwyraźniej zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Nie myliłeś się.
        Czy ją cię kiedykolwiek okłamałem?
        Informator - to czego na ten moment oczekuję. Cóż za szczęście trafić na niego w tak łatwy i głupi z jego strony sposób. Od razu zauważyłem, że jest wyższy kastą od innych. Czysty biedak. Całkiem zabawne.
        W każdym razie, to już trwa trochę za długo. Powinien się już z tego otrząsnąć…
        Ofiara zaśmiała się obłędnie pod nosem i wyprostowała dumnie spoglądając znów na swoje dłonie. Wariat i to mi się podoba, pomyślał, Sateer.
        - Miło mi cię poznać - zaczął nieznajomy.
        Widać, że czas na rozmowy. Sateer wyprostował się i spojrzał na niego z góry.
        - Kultura przede wszystkim jak widzę. - Uśmiechnął się nadal spoglądając na niego z lekką pogardą na twarzy. Wydawał się być z tego zadowolony. - Tak, więc jak mości na imię?
        - Chris.
        - Chris powiadasz. Ładnie, bardzo…
        - Ncastl, przecież mówiłem. - Okazał oburzenie.
        Co? Dobra. Uznajemy, że tego nie było…
        - Także Chris…
        - Aleksander - przerwał mu.
        Okej. Jest dziwnej niż z poprzednikami.
        - Aleksander?
        - Lord Greeze Bambirden Zeliniov Harrgot von Resemptenge Noworzeczny.
        Co jest kurwa? Jebnięty czy co? Nie rozumiem. Moja nienawiść wzrasta z każdą sekundą, z jaką widzę tego chłystka.
        - Czemu chcesz żebym się uderzył w moją prześliczną twarz? - Zapytał. "biedak".
        To się wymyka spod kontroli. Włada nad sobą. Pierwszy taki jak dotychczas. Interesujące… ale niebezpieczne.
        - Także skoro ty nie chcesz mi się przedstawić, to ja łaskawie ci się przedstawię. Otóż ja, osobistość, która stoi tuż przed tobą, marnym huncwotem, ma na imię…
        - Severdore!
        Zabiję skurwysyna. Po prostu zajebię.
        - S-
        - Simon?
        Zabiję.
        - Sat-
        - Konrad?
        Zamorduję. Oldtown przy nim to będzie nic.
        - Satee-
        - Saj-
        - Zamkni,j kurwa, tę mordę, skurwysynu! – Wysyczał Sateer przez zęby. Żyła na jego czole pulsowała zastraszająco widocznie. Zupełnie jakby chwila moment miała pęknąć, a szkarłatna krew zalać całą okolicę go oblegającą. To byłby nader wyśmienity jak również pierwszorzędny spektakl…
        - Marcin, Karol, Adam, Patryk, Dedal, Jaskier, Burbon, Bogdan, Zaher, Vertigo, Zerya, Rituartez…
        Cios. Ten jeden cios wcisnął cholerę w twardą ścianę jakiegoś pierdolonego budynku. Nawet nie zwracam uwagi na jego wygląd, przeznaczenie i znaczenie. Jak ja go już nienawidzę. Z jakiego powodu pozwalam mu jeszcze żyć?
        Oho, wstaje z lekką niepewnością, ale ten błysk w oczach… Uderzę go jeszcze raz. Dla pewności, że przyjął swoją nauczkę. Zgięty z otwartymi ustami, z których wypływa ślina. Stara się złapać oddech.
        - Maxim… – wykrztusza.
        Moja pięść wbija się w miejsce, gdzie mniej więcej, chyba, bije jeszcze jego serce. Kolec wchodzi głębiej. Z jakiegoś powodu rana nie krwawi. Po chwili Sateer zdał sobie sprawę, że kolec jest takiego samego koloru jak przed wbiciem go w ciało "biedaka".
        Dalej zgięty w pół idiota kaszle. Krztusi się.. Dobrze mu tak, myślę.
        - Dobra Hammond, czy jak ci tam od teraz. Obaj dobrze wiemy, że dzisiaj ci nie wyszło. I to tak w chuj. Więc pozwól współpracować - boję się posługiwania się tym skażonym słowem - i rozpocznijmy naszą wspaniałomyślną konwersację.
        Przybłęda powstał i wkleił swój wzrok w mój. Jego wzrok był głęboki.
        - Kolor twoich oczu zanika z każdą mijającą chwilą. Sekunda za sekundą. Minuta za minutą… – Jego głos jest nader enigmatyczny i przeszywający.
        Sateer wiedział, że jego oczy są zielone tak, jak zawsze odkąd przyszedł na ten świat z łona matki, której nawet nie pamiętał. Co za człowiek. Nie dość, że jest ponadprzeciętnie chory psychicznie, to w dodatku potrafi stawiać się moim żelaznym rozkazom. Z obserwacji poprzednich nic takiego się nie zdarzyło, wybraniec, czy co? Nie pojęte.
        - Boisz się, prawda? Nie pojmujesz, co tu się dzieje. Komiczne, przynajmniej dla mnie. Domyślasz się chociaż powodu zaistniałej sytuacji?
        Krew we mnie wrze. Wydaje się, że za okamgnienie zacznie parować z porów. Ma rację, nie rozumiem zaistniałej sytuacji. Jest bezsensowna i chaotyczna oraz niespójna. Czuję, że nie wytrzymam ani chwili dłużej w tym miejscu. Otaczają mnie debile. Ale ten? To jakiś wybryk natury. Jak można być aż tak… tak…
        Zaciskam mocarnie pięść. Paznokcie wbijają mi się w coraz głębiej w skórę. Z dłoni zaczyna kapać krew. Niedorozwój chichocze i rzuca mi gest jakby mnie zapraszał.
        - Chodź już, kamracie, bo za chwilę wybuchniesz jak arbuz. - Mówi zmienionym już poważniejszym akcentem. - Przejdziemy do rzeczy jak z każdym klientem bywa i jak każdy mój klient wyjdziesz zadowolony z informacji, które otrzymasz.
        Zaczyna iść spokojnym krokiem przez slumsy. Nie zwraca uwagi na biedaków na jego drodze. Sami się odsuwają na boki jak od króla lub trędowatego. Sateer stoi kilka sekund w miejscu nie pojmując tego, co się teraz dzieje i wreszcie rusza za "żebrakiem".
        - Musisz być zdezorientowany przez moje twórcze zachowanie, ale spokojnie, przyjacielu od pierwszego spojrzenia, - mówił dalej - nic ci nie grozi. Przynajmniej jak na razie.
        Skręcił w mroczniejszą uliczkę. Nie różniła się jednak zbytnio od poprzedniej. Wszędzie smród, bród i ubóstwo. Nic specjalnego. Miasto bez swoich slumsów to nie miasto. A im łatwiej je znaleźć, tym reszta miasta jest bardziej rozwinięta.
        Otoczenie nie uległo zmianom, lecz, jak zauważył Sateer, jego tymczasowy przewodnik stracił zarost, a jego siwe włosy zmieniły się w blond.
        - Muszę przyznać, Sate'uś, - kontynuował Hammond - że twoje zachowanie było dla mnie niespodzianką. Już zwykli ludzie chętnie by mnie bezzwłocznie zadźgali za traktowanie tego typu. Łatwo jest człowieka zdenerwować, wytrącić z wibrującej równowagi. A tak na marginesie, skoro jestem teraz Hammond'em, to możesz mi mówić Ham.
        Skręcił w lewo. Sateer, gdy już skręcił widział już zupełnie inną osobę. W ogóle nie przypominała tej, która jeszcze przed chwilą siedziała sobie wygodnie na zanieczyszczonym podłożu udając przy tym jakiegoś biedaka.
        Hammond miał uczesane włosy, a jego grzywka schodziła na prawą stronę nachodząc z lekka na oko. Ubrany w biały garnitur, buty miały kolor śniegu, a w ręku trzymał laskę pojedynkową. Sateer nie wiedział z jakiego drzewa była ona wykonana, ale wyglądała na solidną.
        - W każdym razie chciałem ci powiedzieć, że jesteś interesującą personą. W dodatku posiadasz pierścień. Tak, zauważyłem go już na samym początku. Zresztą trudno go nie zauważyć. - Najpewniej w tym momencie się uśmiechnął bacząc na ton ostatniego zdania, ale nie można było tego potwierdzić, gdyż wciąż się nawet nie odwrócił w stronę swojego klienta.
        Ogarnia mnie delikatna histeria.
        - Nie będę cię okłamywać, więc w tym miejscu naszej rozmowy powiadomię cię, że spodziewałem się tego spotkania… No może nie do końca takiego, ale nie mogę powiedzieć, że moje serce stanęło na widok Oznaczonego. Horoskop już swoje mi przepowiedział, serio, - chichrał się - były gorsze przypadki i dziwniejsze przygody, których powstanie zostało mi przekazane przed ich czasem.
        Zaczął zwalniać swój krok, by zrównać się z Sateer'em.
        - Czyli jesteś z…
        - Oldtown.
        - Ta, oczywiście. Ostatni ocalały, a właściwie jak powinienem powiedzieć: Sate - sprawca wypadku.
        Uśmiechał się. Miał prawie ten sam grymas co Rick. O dziwo nie sprawiał tej irytacji, która napotykała go wtedy.
        Twarz powróciła do swojej poważnej postaci. Oceniając teraz jego wygląd z pewnością był przystojny. Niesamowite jest to, jak z oblecha transformował się w osobę, której żadna panna najpewniej by nie pożałowała.
        - Nie stresuj się, za chwilę będziemy już na miejscu. Także jak ci się podoba nasze Ksam? Przeraża cię szarość tego miejsca, co nie? Dla kogoś, kto musiał mieszkać w miejscu odizolowanym i bardziej kolorowym, przyjemniejszym naturze to musi być szok.
        - Nie pow-
        - Taaa, doskonale rozumiem - przerwał mu z miejsca. - Widzisz tamtą tablicę? Tę z napisem "Najtańsze pierogi w mieście"? Tam się zatrzymany.
        Sateer tablicę dostrzegł bez trudu. Powieszona nad drzwiami dawno upadłej knajpy serwującej dania, jak głosił to mniejszy napis "Zupełnie jak u mamy".
        Do środka pomieszczenia dostali się bocznymi drzwiami, a ono samo było zakurzone i zapomniane przez cały świat. Gdzieniegdzie beztrosko spacerowały sobie sielsko szczury poszukując pożywienia. Postawiłem kilka kroków i niby przypadkiem zgniotłem jednemu z nich łeb. Nawet nie zdążył mi zapiszczeć. Kiedy odszedłem żaden z jego starych kolegów nie poszedł zaopiekować się truchłem starego kompana.
        W powietrzu unosił się zapach piżma.
        Ham prowadzi mnie w głąb budynku. Wskazuje mi schody. Nie zapowiada się, że mogą nas utrzymać, ale pomimo straszliwego skrzypienia okazują się w lepszym stanie, niż początkowo mi się wydawało. Nie zawiodły mnie, a sam Hammond czuł się cały czas pewnie. Musiał tu bywać częściej, to znaczy że nie przypadkowo mnie tu zaprowadził.
        Schody, które prowadziły w dół, przeniosły nas do ciemnej piwnicy. Pozwalam mojej mocy "popłynąć". Mój wzrok wyostrza się, a moje oczy wyłapują każdy możliwy promyk światła. Nadal jest ciemno, ale już nie ma szans, że potknę się o leżący na podłodze przedmiot.
        Piwnica jest w o wiele gorszym stanie niż reszta dotychczas widzianego przeze mnie budynku. Smród jest praktycznie nie do zniesienia. Zapach moczu i… zgnilizny karci mój delikatny nos. Idę dalej starając się nie zwracać na niego uwagi.
        Hammond otwiera drzwi, które po niepokaźnym dotknięciu wypadają z zawiasów. Dookoła rozchodzi się echo.
        - Cholera…
        Głos przewodnika odbija się od ścian i powraca do moich uszu kilka razy.
        Wchodzimy do pokoju. Na akacjowym stole pali się pojedyncza świeca położona na okrągłym, porcelanowym talerzu, by uchronić mebel od spływającego wosku. Przez moment zastanawiam się, kto mógł ją tu postawić, gdyż wyglądała na nową. To niemożliwe, żeby Hammond ją tu zostawił. Sprawa wydaje się być podejrzana.
        - Pozwól dać mi jeszcze chwilę - wymamrotał Hammond.
        Podchodzi do mahoniowej komody, a ze środka wyciąga pochodnię. Pożycza część płomienia ze świecy i oświetla calusieńką resztę pokoju zapalając trzy inne pochodnie.
        - Od razu przytulniej - powiedział gasząc pochodnię w ręku z pomocą naczynia, które nakłada na ogień i odcina dopływ powietrza.
        Przypomina mi to duszenie ofiary. Przechodzą mnie ciarki… ekscytacji? Następnie wiesza laskę na wieszak.
        Dzięki kilku dodatkowym źródłom oświetlenia pokój zyskuje tajemniczy odcień. Na biało, niedawno pomalowanych ścianach widzę spektakularne arrasy i trofea z wypchanych, co mnie dziwi, ptaków. Te, niestety, niczym nie zagrażające rodzajowi ludzkiemu, czyli wróble, dzięcioły, pawie, ale i te groźne, którym odrąbano łeb wielkości kilku głowom dorosłego, w pełni dojrzałego człowieka jak konwyrdon królewski albo vito. Mają przepiękne, anielskie pióra, które w zależności od siły padającego na nie światła, przybierają inne kolory. To wysoce wciągający i hipnotyzujący widok. Ich widok jest czymś niezwykle rzadko spotykanym. Stwory te zostały podobne wybite dawno temu, więc zachowanie ich w takim dobrym stanie wydaje się niemożliwym.
        - Kradnie oddech, co? Też mi się podobają - wypowiada się rzucając mi krzesło i sam usadawia się na własnym.
        - Tak, nie mogę zaprzeczyć.
        - Spójrz na tresera. Wisi tuż za tobą. To dopiero egzemplarz. Śledziłem go osiem dni i nocy. Podobno największe są wstanie połknąć człowieka w całości, choć niestety, a może stety, nie lubują się w suchym i wolą sosik. Uwierz mi, robią przy tym wiele brudu. Widziałem na moje własne, śliczne oczy jak poćwiartował mojego znajomego Digs'a. Ale co się stanie, to się odstanie. Chyba. Ale widok był niezapomniany…
        Rozmarzył się spoglądając przy tym w sufit.
        - Wciąż poszukuję przedrzeźniacza. To mój cel życiowy.
        Wpatruję się w małego ptaszka stojącego na półce.
        - Nie tego. Ten to nic w porównaniu z tamtym. Przedrzeźniacz, o którym teraz mówię na wielkość od półtorej do trzy razy większej od vito. Ale to w jego normalnym stanie. Ma nadzwyczajną zdolność zmiany kształtu, lecz może zmienić się tylko w innego ptaka. W ten sposób też polują. Zmieniają wygląd, przechadzają się w tej postaci, aby zwrócić uwagę innego drapieżnika, a gdy ten wystarczająco się zbliży… Cóż, wiele z niego nie zostaje.
        Wstał i chodził po pokoju.
        - Poza tym - mówił dalej - potrafią wtopić się w grupę innych ptaków, przybierając ich budowę. Wtedy to dopiero robi zamęt.
        Stanął w miejscu.
        - Niestety niektórzy uważają te zwierzę za okaz mistyczny, wręcz legendarny. Spowodowane jest to tym, że nie widuje się go za często, a raczej wcale. Czego się spodziewać po czymś, co może przybrać postać czegoś innego. Powiedziałem wcześniej, że zmienia się w inne ptaki. Niektórzy pozostają przy teorii, iż potrafią się zmieniać w inne organizmy, a nawet przedmioty. Wydaje się to fantastyczne, ale okalają nas takie wybryki, że nie wiem, co może być kłamstwem, wytworem wyobraźni zlanego w porty pijaczka, co przeżywa najróżniejsze fantazję, gdy to odpływa w stanie zwanym potocznie "zgonem". - Zachichotał wymawiając ostanie słowo.
        Nie rozumiem celu tej rozmowy, ale słucham dalej.
        - Zdaję sobie sprawę, że przeciągam oraz mogę cię zanudzać na śmierć. Nic nie poradzę, taka moja pasja, łatwo mogę uciec gdzieś myślami w dal przy wspomnieniu o niej.
        No jasne.
        - Tak czy inaczej - podjął po chwili - jesteś tu, by dowiedzieć się co nieco o świecie cię otaczającym, tak rozmaitym-
        - Możesz z tym skończyć – zawadzam - i mówić normalnie, nie to, że mi to przeszkadza, ale to wygląda trochę jakbyś walczył z samym sobą wymiotując słowami, które wypadają ci z ust.
        - Och, daj że spokój… Dobra, gdzie ja to skończyłem? Ach, tak. Już pamiętam. Co chcesz wiedzieć, druhu?
        - Wszystko.
        - Okej. Nie ułatwiłeś mi zbytnio pracy tą staranną odpowiedzią, ale postaram się przekazać ci jak najwięcej informacji. Także, gdy byłem mały, no po prostu byłem małym urwisem jako dzieciak, rodzice mnie nie kochali-
        - Dobra, rozumiem, możesz przestać. Powiem inaczej. Jak już wiesz, pochodzę z Oldtown, cholernej osady, z cholerną, zakłamaną religią, która służyła do mydlenia oczu. Miejsce prawie całkowicie odizolowane od tego, jak się wyraziłeś "rozmaitego świata". Mówiąc jeszcze prościej. Gówno wiem o sytuacji politycznej, Oznaczonych, krainach czy tam królestwach, jak je tam nazywacie. - Walę pięścią o stół. Część wosku wypływa z naczynia. - Także rusz dupę i zacznij bajkę.
        - Może gdybyś nie zabił Eren'a tak szybko, nie musielibyśmy tutaj gadać…
        - Skąd niby to wiesz?
        - Nie dla tytułu mam tę robotę. W każdym razie…
        Następuje cisza. Nie jednak z powodu, że nikt nie chciał się odezwać. Hammond wyraźnie układał swoje informacje w łepetynie.
        Mija już minuta. Daję mu czas. Jestem dość cierpliwy. Zastanawiam się czy przypadkiem nie wpadłem tu w zasadzkę. Patrzę na świecę, która nie daje mi spokoju. Zresztą czy cokolwiek jest teraz wstanie mnie uspokoić, dać mi poczucie bezpieczeństwa jaki dawał kiedyś dom? Taką drogę wybrałem. Nie ma już odwrotu. Podążam ścieżką prowadząca do zniszczenia całości, a raczej uratowania świata przed chciwymi dłońmi ludzkości. To droga śmierci dla nich. Dla mnie także.
        Interesującym jest także to, iż nie słyszę już szeptów. Odkąd go spotkałem praktycznie ucichł. Zawsze mnie męczył, dręczył, nawet doprowadzał do szału. Powinienem stwierdzić jednakowoż, że to ja doprowadzam się do szału, bo on to ja i nie mogę nigdy o tym zapomnieć. Ustalam, że moje wewnętrzne "ja" nadal rozgryza gościa. Dwie uliczki, dwa zakręty, a stał się osobą szlachetną, przeciwieństwem mężczyzny, którego poznałem jako biedaka. Co prawda fałszywego, ale biedaka.
        Powiedział wcześniej, że spodziewał się tego spotkania. Co jeśli wszystko zaplanował? Czym, a może kim jest ten Horoskop? Koleś wychodzi spoza ram normalności i poczytalności. Być może jest chory pod względem psychicznym. Może to jest rozwiązaniem? On żyje w innym świecie, jest inny, jak ja. Intrygujące jest, że wie więcej od zwykłych ludzi, zdjął opaskę z gałek ocznych i widzi, nie boi się o tym wszystkim mówić. Na świecie być może rzeczywiście istnieją magiczne zwierzęta jak choćby te okazy na ścianach. Pomimo tego populacja często nawet nie wierzy w te istoty, a jednak one istnieją. Otaczają nas. Czy są dla nich niewidzialne?
        Tyle pytań, żadnych odpowiedzi.
        - Jestem gotów zacząć. Znasz podział świata?
        Mówiąc to siedział już na krześle z nogą założoną na drugą nogę. Nawet nie zauważyłem kiedy, za bardzo uciekłem w chmury.
        - Podstawą przetrwania jest północ, czyli Falas i Tresal, w którym zresztą żyjemy – wnet odpowiadam - Dostarczają najbardziej podstawowe czynniki potrzebne do naszego funkcjonowania jak żywność i ubrania.
        - Południe?
        - Khalendium i Seranium, podstawa surowcowa i przemysłowa. Wszelkie wynalazki tworzone są w tamtym miejscu. Także i te, które są potem transportowane na północ. Tworzy się więź utrzymująca oba światy w zgodzie i harmonii. Powiedziałbym uzależnienie. Z jednej strony od pokarmu i okrycia, z drugiej od wygody pracy.
        - Ale harmonia może być przerwana.
        - Tutaj wagą i mieczem jest mistyczna Arkadia. Tajemnica Wersu otoczona równie tajemniczym Źródłem. Mogę jedynie rzec, że prawo przebywania mają tam Oznaczeni.
        - A co też za tym idzie - Anihilatorzy - wtrąca mi się w zdanie. - Wpadła ci kiedyś do ucha informacja o tych panach i paniach?
        Zaczyna robić się ciekawie.
        - Tak, wiele o nich nie wiem.
        - Jest to gwardia. Główna siłą Arkadii. Wspomniałeś przedtem o uzależnieniu między dwoma królestwami. Otóż sama Arkadia jest uzależniona od reszty. Czysto teoretycznie powinna ona leżeć na najgorszej i opłakanej pozycji nie mając niczego do zaoferowania reszcie.
        A to oznacza tylko jedno.
        - Wtedy dochodzi siła.
        - I to ona pozwoliła im wygrać ostatnią wojnę i zadecydować o życiu, śmierci i przeznaczeniu wszystkich krain. Opowieści przy ognisku przekazują nam informację, że to oni wyżłobili koryta rzek od Otchłani po Źródło. Ja w to nie wierzę. Zwykle bałamuctwo, nic specjalnego i wartego zainteresowania.
        - Rozumiem, że to ty posiadłeś właśnie te wiadomości warte zainteresowania.
        Uśmiechnął się i powstrzymał od śmiechu.
        - Ktoś, kto kiedyś tam żył raczej wie swoje.
        Miał strasznie rozbawioną minę. Zupełnie jak psychopata, który dokonał tam największego zamachu i dlatego duma go wypełniała, i opływała.
        Czekaj, chwila, co powiedział? Mieszkał tam? Nawet nie ma pierścienia…
        Nie pozwól mu odejść…
        - Że co?
        - Nie przesłyszałeś się - mówi dalej uśmiechając się w ten sam sposób.
        Nie wiem, co powiedzieć. Wydaje mi się to niewiarygodne. A pomyśleć, że praktycznie wczoraj dowiedziałem się o istnieniu tego królestwa, a już zachowuje się jak jakiś przeciętniak, próbując wykładać jakieś kity na stół. Zaschło mi w ustach.
        - Zacznę, bo widzę, że mi coś nie ufasz.
        Zaczyna bawić się woskiem. Bierze trochę na palec o odkleja go po zaschnięciu.
        - Na początek chciałbym powiedzieć, że wolę określenie Szklane Miasto. To stwierdzenie pasuje lepiej od starożytnej oraz mitologicznej Arkadii.
        …żywemu.
        Moja prawa ręka dostaje drgawek. Przepływa przez nią ciepła krew. Chce akcji. Drugą ręką utrzymuję ją. Jeszcze nie czas.
        - Wiesz z jakiego materiału wykonane są niszczycielskie bronie, które materializujesz? Wyobraź sobie budynki zbudowane z tego samego.
        Przypomina mi się jaskinia.
        - Tak prezentuje się Szklane Miasto - kontynuuje. Macha lekko jedną ze swoich nóg jak dziecko. - Oznaczeni, czyli osoby takie jak ty, które jeszcze z niewiadomego powodu dostają błogosławieństwo siły, mocy i czucia. Oldtown było skupiskiem fanatyków religijnych. Arkadia jest skupiskiem tych potworów.
        Osoby które wiedzą za dużo, są zbyt podejrzane. Pozbądź się go, gałganie, zanim będzie za późno!
        - Wystąpiłem wcześniej z pojęciem Anihilatorzy - zaczyna po chwili. – To grupa łowców podróżujących wzdłuż i wszerz Wersu, utrzymują oni porządek i ład na tej ziemi. To dzięki nim jest taki spokój i ludzie mogą czuć się bezpiecznie. I to oni zmiatają takie przypadki, dla przykładu masakrę w Oldtown, pod dywan. Robią to świetnie. O twoim upuście złości wie tylko część Arystokracji i Szklane Miasto. Zapewne Arkadia już wysłała swoje pupilki, aby zbadały sprawę rzezi, która, mówiąc wprost, zrównała Oldtown z ziemią. Jestem praktycznie pewien, że skoro wysłali już kogoś do Oldtown, to pewnie za tobą ktoś też podąża. Zwłaszcza, że nie minął dzień czy dwa od tego zdarzenia. Muszę przyznać, ze dotarcie do tego miasta zajęło ci za dużo czasu. Cóż, pewnie byłeś zmęczony, czy coś.
        - W takim razie…
        - Tak, w takim razie skoro już pewnie zostałeś wykryty, to któryś z ich przedstawicieli stoi tuż przed tym budynkiem, w którym, słowo harcerza, pierogi były przecudowne.
        Na górze rozlega się wywracanie sędziwych stołów i ogólny hałas przeszukiwania.
        Zabij go w końcu!
        Hammond rozpoczyna się fanatycznie śmiać. Ten sam śmiech posiada seryjny morderca zarzynający kolejną osobę. Morderca, który wyciąga z tej ofiary jelita i robi sobie szaliczek lub dekoruje choinkę. Osoba, która zamordowała już może setki, tysiące ludzi. Dla której kłamstwo to nierozłączna część rozmowy.
        Schody skrzypią. Po chwili zapadają się. Donośny huk. Czuję uciążliwy zapach kurzu w powietrzu. Są coraz bliżej, bo nie sądzę, że na powitanie takiej cudownej osobistości jak ja mogli wysłać jednego człowieka.
        Z jednym nie byłoby zabawy…
        Czujesz krew, możesz już ruszać!
        Hammond wciąż się śmieje. O mało nie spada z krzesła. Tak ten śmiech… Też taki miałem. Jest taki jak ja…
        Niech jego serce przestanie bić!
        Nie zabiję go. Na pewno nie teraz. Zabawa będzie dłuższa. Wersu okaże się ciekawsze niż mi się wydawało. Tyle osób do rozprucia. Tyle osób, których nauczę dyscypliny. Zapowiada się piękne życie.
        - Hammond`zie - podejmuję. Ale ten nie odpowiada. Nie zwraca w ogóle na mnie uwagi.
        Wstaje. Krew we mnie pulsuje. W ręku zaczyna się formować broń. Nie mogę się doczekać.
        - Hammond'zie - powtarzam.
        Ham przewraca swój wzrok w moim kierunku.
        - Co dziwne rozsądek masz zachowany – rozpoczyna. - Gdy szkodniki zamieszkują w twoim domu niszczysz ich gniazdo. Gdy słyszysz głos w głowie, nie oznacza to, że masz się zacząć o coś nią napieprzać, bądź ją odciąć. Lecz twoje puste oczy mówią coś innego. Kolor w twoich oczach jakby… wyblakł. Zupełnie jakbyś był ślepy. To trzeba widzieć. Myślisz, że twoje oczęta są zieloniutkie. Ale to trzeba widzieć. - Przy mówieniu cały czas chichotał szaleńczo.
        Patrz go. Znowu gada od rzeczy. Czy to nie słodkie?
        - Hammond'zie. Przeżyjesz, ale przy moim boku.
        Przestał się śmiać i spojrzał na mnie jak na idiotę. Ale po chwili.
        - Dajesz wspólniku. Pokaż na co stać Zbuntowanych. Niech giną skurwysyny w męczarniach.
        Jesteś pojebany…
        Nie, to my wszyscy jesteśmy obłąkani. Ja, ja, on. Każdy inny także. Każdy na swój sposób.
        Kroki są coraz bliżej. Zacznie się jatka…

Ostatnio edytowany przez Ncastl (2019-05-30 15:05:04)

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
mc-town - stopteam - losblancospylife - dragons-life - m39